niedziela, 4 grudnia 2011

Opowieści z krypty



Tajemnice i legendy od zawsze rozpalały ludzkie umysły, zwłaszcza, gdy nie królował jeszcze na świecie kult sceptycyzmu i nauki. Z pokolenia na pokolenie przekazywano fascynujące historie o potworach i zjawach, które - wymyślane dla niepokornych dzieci i spragnionych wrażeń słuchaczy - szybko zaczynały żyć własnym życiem. Owe wytwory lęku i wyobraźni nie ominęły również Wrocławia, co więcej - miasto o burzliwych dziejach stanowiło podatny grunt dla nadprzyrodzonych opowieści. Zapraszam dziś do jeżącej włos na głowie podróży śladami wrocławskich duchów i widm :-).

niedziela, 27 listopada 2011

O tych, którzy już nie wrócą

Ostatnio odwiedziłem raz jeszcze teren dawnego cmentarza bohaterów, opisywanego przeze mnie kilka postów wcześniej. Zauważyłem bowiem, że przy okazji remontu ul. Pilczyckiej zniknęła stojąca tam od zarania dziejów przyczepa. Okoliczne chaszcze ogarnięto, robotnicy załadowali też na ciężarówkę część leżących dookoła niemieckich płyt nagrobnych. Na miejscu pozostał nieco już mniejszy stos potłuczonych resztek pobliskich nekropolii, pojawiła się więc okazja do zbadania tego, co od lat pozostawało zakopane pod stertą kamiennego gruzu. Światło dzienne ujrzały kolejne, uwiecznione gotykiem nazwiska przedwojennych wrocławian. Postanowiłem sprawdzić w archiwach historię ich życia, uratować od zapomnienia to, co zostało już niemal utracone. Udało mi się trafić na ślad Ottilie Winkler i Theresie Stahr, za pomoc posłużył mi Hydral i stare księgi adresowe.



Pierwszą z bohaterek tego postu jest Ottilie Winkler z domu Maschner, woźna (albo dozorczyni - jakkolwiek tłumaczyć Hausmeisterin), która zmarła w 1935 r. Mieszkała przy dzisiejszej ul. Braniborskiej 67 (Berliner Str.). Prowadziła bardzo skromny żywot w przyziemiu oficyny, można domyślać się, że warunki jej zakwaterowania były fatalne. Lata 30. to czas wielkich kontrowersji odnośnie jakości życia w kamienicowych przybudówkach, na domiar złego budownictwo na Przedmieściu Mikołajskim nie słynęło z luksusów, a raczej z gnieżdżenia się ludzi na absurdalnie małych powierzchniach. Sytuacji nie poprawiała zapewne bliskość wielkiego rozjazdu kolejowego, na którym parowe lokomotywy głośno podkreślały swoją niepodzielną potęgę...


Ottilie była kobietą zamężną, książka adresowa wymienia zaś pod numerem 67 tylko jedną osobę o nazwisku Winkler. Być może została na świecie sama - skromność jej nagrobka sugeruje pochówek komunalny, przeprowadzony przez miasto. Udało mi się odnaleźć jej kamienicę na mapie i częściowo na zdjęciu lotniczym, niestety dziś nie ma już śladu po dawnej zabudowie. Wojna zmiotła ze swojej drogi oficynę frau Winkler, na jej miejscu stoi pawilon usługowy. Dawne czasy możemy odtworzyć już tylko w wyobraźni - podreptać śladami Ottilie pośród ściśniętych gęsto fasad Berliner Strasse, w cieniu ogromnych wież kościoła św. Pawła...

Druga z bohaterek to Theresia Stahr. Jej płyta nagrobna jest poważnie uszkodzona, ale zdobienia sugerują osobę nieco zamożniejszą. Książka adresowa wymienia Theresię jako emerytkę, mieszkającą na samym początku ul. Obornickiej (Obernigker Strasse), pod numerem 2. Jej mieszkanie znajdowało się na piętrze niewielkiego domu. Tuż obok Paul Seliger przez ponad 20 lat prowadził niewielką gospodę z letnim ogródkiem.


Theresia zapewne spędzała ciepłe popołudnia w błogiej, przedmiejskiej ciszy, przerywanej stukaniem kufli i głośnymi dyskusjami. Dziś w tym miejscu znajduje się parking wielkiego blokowiska, postęp urbanizacji zamienił spokojną dzielnicę w krainę betonowych wieżowców. Tak oto po kolejnej osobie pozostało jedynie wspomnienie wyryte gotykiem na rzuconym w kąt kamieniu...

* Kolaż zdjęć jest mojego autorstwa, w górnym rzędzie widać przewrócony krzyż i nagrobek Theresii Stahr, w dolnym nagrobek Ottilie Wiknler i alejkę cmentarza wojskowego. Pozostałe 2 zdjęcia pochodzą ze stron Wratislaviae Amici. Dane sprawdzałem w książkach adresowych z lat 1915, 1927, 1935, 1937 i 1941, lokalizacje na zdjęciach ustalałem metodami rodem z CSI: Breslau. Nie jestem pewien co do ulicy Obornickiej - gospoda miała numer 4 a numeracja szła w lewo, więc teoretycznie widoczny na zdjęciu dom ma numer 2. Trafność doboru nazwisk z książki adresowej oceniam na 80%.

sobota, 22 października 2011

Historia Iwana Połbina

Gdyby policzyć wszystkie istniejące na świecie legendy, krainą największych marzycieli okazałaby się zapewne sowiecka Rosja. Komunistyczny reżim nie przetrwał długo, pozostawił jednak za sobą tysiące opowieści o bohaterskich działaczach i żołnierzach. Świetnym przykładem radzieckiej legendy jest z pewnością Iwan Połbin, generał Armii Czerwonej, poległy nad Festung Breslau. Jego nazwisko do dziś nosi jedna z kozanowskich ulic - dlaczego nie zmieniło się to podczas szalonej dekomunizacji lat 90.?

Iwan Semenowicz Połbin urodził się w 1905 r. w więziennej celi. W najmłodszych latach uczęszczał do szkoły powszechnej i pracował jako pastuch. Nieco później wyjechał z rodzinnej miejscowości i zatrudnił się w charakterze robotnika na kolei. Wstąpił również do Komsomołu. Gdy w 1927 r. wcielono go do armii, wreszcie odnalazł swoje przeznaczenie. Szybko piął się na szczeblach kariery, w 1931 r. ukończył z wyróżnieniem wojskową szkoły pilotów w Orenburgu. Do końca życia odbył łącznie 157 lotów bojowych, z szeregowego żołnierza w niespełna 15 lat stał się generałem majorem Armii Czerwonej. Walczył na Bliskim Wschodzie, w bitwie stalingradzkiej oraz na ziemi sandomierskiej. W 1945 r. skierowano go nad Dolny Śląsk.

Czym wsławił się Połbin? Współpracownicy i podwładni z pewnością podziwiali jego porywczy charakter i odwagę. Nawet jako generał, pomimo wyraźnego zakazu, nadal odbywał loty bojowe. Nigdy nie pozostawił swoich pilotów w trudnych misjach, a przynajmniej tak rysowała jego postać sowiecka propaganda. Szalone pomysły taktyczne Połbina przeszły do historii lotnictwa, przypisuje się mu przede wszystkim pierwsze znane użycie bombowców do zestrzelenia wrogich samolotów (zazwyczaj zajmowały się tym myśliwce z eskorty). W październiku 1943 r. jego pułk zniszczył sześć niemieckich maszyn przy stracie trzech własnych. W ten sposób sowieckie pozycje uniknęły nieprzyjacielskich bombardowań. Już w 1942 r. Połbin uhonorowany był najwyższym tytułem Bohatera Związku Radzieckiego, trzy lata później otrzymał go po raz drugi. Niestety pośmiertnie.


Co takiego stało się w 1945 r. nad płonącym Breslau? 10 lutego 1945 r. odbyły się pierwsze radzieckie naloty na stolicę Dolnego Śląska. Następnego dnia piękna pogoda zachęciła stacjonującego w Brzegu Połbina do poprowadzenia pułku 9 bombowców nad podwrocławski Oporów. Wybrał drogę ponad miastem, liczył, że ukryje się w gęstym dymie buchającym z płonących budynków. Ta odważna decyzja okazała się zgubna dla niego i załogi, samolot Pe-2 został zauważony i zestrzelony przez działo stojące na ul. Fiołkowej, niedaleko dzisiejszego FAT-u. Maszyna eksplodowała, szczątków samego generała dotąd nie odnaleziono.

Dziś postać Iwana Połbina budzi poważne kontrowersje. Nie da się zaprzeczyć, że był jedynym w historii generałem, który poległ prowadząc bojowy lot. Przypisuje się mu również wiele innowacji w dziedzinie taktyki walki powietrznej. Czy powinniśmy jednak honorować żołnierza Armii Czerwonej poprzez nazwę kozanowskiej ulicy? Ten temat powraca od kilku lat jak bumerang. Dr Maciej Korkuć z krakowskiego IPN, specjalista w dziedzinie "lustrowania" ulic wypowiedział się, że:

W czasie bitwy o twierdzę Wrocław zginęło wielu wybitnych żołnierzy sowieckich i niemieckich, jedni w służbie Stalina, drudzy Hitlera. Nie powinno być dla takich "bohaterów" miejsca w Polsce. Mają dużo ulic w Niemczech i w Rosji.

Co o tym myślicie?

poniedziałek, 10 października 2011

Czy Wrocław jest czeskim miastem?

W dzisiejszym poście chciałbym poruszyć kwestię przynależności narodowej Wrocławia. Zdaję sobie sprawę, że jest to temat drażliwy i kontrowersyjny, wyjątkowo oprę się więc w stu procentach o artykuły naukowe, napisane przez polskich i czeskich uczonych w ramach konferencji "Wrocław w Czechach - Czesi we Wrocławiu. Literatura - język - kultura" (2002). Jak wszyscy wiemy, władza ludowa przez kilkadziesiąt lat forsowała pogląd o polskości "ziem odzyskanych". Po 1989 r. nastąpił zwrot w polityce włodarzy miasta, zaczęto szanować niemieckie dziedzictwo, stanowiące bezspornie niezwykle ważną cząstkę historii Dolnego Śląska. Od niedawna coraz częściej słyszy się głosy, że Wrocław jest czeski, i z Polakami ma niewiele wspólnego. Kto ma rację? Co jest tu mitem?

sobota, 1 października 2011

Co wyjątkowego kryją wrocławskie kamienice?

Dzisiejszy post chciałbym poświęcić wrocławskim kamienicom. Temat czynszówek od zawsze budzi kontrowersje – niektórzy postrzegają je jako obdrapane i niewarte uwagi, inni zaś zachwycają się ich XIX-wieczną architekturą. Kto ma rację?

Zacznijmy od samego początku, czyli od historii wrocławskiej zabudowy spoza obrębu Starego Miasta. W 1807 r. na polecenie księcia Hieronima Bonaparte przystąpiono do likwidacji bram i murów Wrocławia, które dotąd trzymały stolicę Dolnego Śląska w szczelnym uścisku. Gdy dawne fortyfikacje ustąpiły miejsca malowniczym, spacerowym traktom, zniknęła przeszkoda ograniczająca dotąd postęp urbanizacji. Spalone wskutek wojny przedmieścia otrzymały od losu nową szansę, potęgowaną początkiem ery przemysłu i boomem demograficznym. Narodziło się prawdziwe, urbanizacyjne monstrum, karmione podwajającą się co 30 lat liczbą ludności. Z początku drzemało i próbowało swych sił, wkrótce jednak eksplodowało we wszystkich kierunkach, pozostawiając w tyle miejskie rogatki i fosy. W dzikim galopie połykało pola i wioski, chwytało swymi łapami wielkie połacie ziemi i zamieniało je w budzące zachwyt mury kamienic i pałaców. W chwilach uniesienia zostawiało za sobą radosną secesję, w chwilach gniewu grzmiało podniosłą klasyką. Oplatało gęsto strzeliste wieże i sklepienia, detronizowało panujące niepodzielnie nad miastem pomniki gotyku, przyprawiało o drżenie bogactwem fasad i spojrzeniami kariatyd. Gdy pazury monstrum sięgnęły już dziesiątek kilometrów od dawnego centrum, dzieło stu lat urbanizacji obróciła wniwecz zawierucha II wojny światowej.


Odarte ze świetności wrocławskie domostwa przez pięćdziesiąt lat popadały w bolesną agonię. Tu i ówdzie słychać było pomruki dawnej potęgi, przekrzykiwały je jednak szyderstwa i złośliwości. Kamienice z biegiem lat coraz bardziej niszczały, stając się posępnymi cieniami przedwojennej zabudowy. Ogromne zaniedbania straszą po dziś dzień. Wystarczy jednak choć na chwilę wyzbyć się uprzedzeń i spojrzeć poza odrapane do gołych cegieł ściany. Przymknąć oko na zrujnowane korytarze i wybaczyć podwórkom ich biedę. Znajdziemy się wówczas w zupełnie innym miejscu, o duszy nadanej przez XIX-wiecznego architekta. Zauważymy detale rzeźb, mrok igrający na schodach z promieniami świetlików, fantazyjne poręcze, ażurowe schody. Nawet sufit i podłogi nie pozwalają nieraz oderwać od siebie wzroku. I to jest właśnie magia kamienic. Magia ich indywidualności, emocji zaklętych w starych ścianach. Każda fasada, każdy korytarz stanowią unikalne dzieło sztuki, stworzone aby zachwycać, nawet gdy stuletni tynk zmęczony uderza już o chodnik.

Zamiast krytykować nadwątlone zębem czasu kamienice, uszanujmy dzieło owego niemieckiego monstrum, które w ubiegłym stuleciu grasowało po przedmieściach. Uratujmy to, co może zniknąć pod ciężarem własnej starości. Program rewitalizacji kamienic dobitnie pokazuje, że w zakamarkach czynszowych dzielnic kryją się prawdziwe perły architektury, czekające cierpliwie na swoje drugie życie.

Użyte powyżej zdjęcie jest autorstwa Pawła Jóźwiaka i wykorzystałem je za jego zgodą.

Zapraszam Was przy okazji do obejrzenia wyśmienitej galerii wnętrz kamienic na Facebooku.

sobota, 24 września 2011

Smaki secesji

Opisywana w poprzednim poście ulica Kurkowa nie była tak naprawdę celem mojej podróży po Wrocławiu. Tamtego dnia podążałem na ul. Prusa 5 złożyć pokłon królowej wrocławskich kamienic, leniwie wygrzewającej się w ostatnich przebłyskach popołudniowego słońca. W facebookowej ankiecie na ulubiony zabytek zajęła ona miejsce w ścisłej czołówce (przez długi czas prowadziła), postaram się więc przybliżyć Wam jej urok.

Kamienicę zaprojektował w 1902 r. niemiecki architekt, Wilhelm Heller. Niestety ząb czasu okazał się wyjątkowo niełaskawy dla okrągłej bryły budynku. Brak remontów doprowadził ją w 2005 r. na skraj upadku, spod ostatnich podrygów zdobionego tynku wystawały wówczas gołe cegły, całość powoli chyliła się ku upadkowi. Szczęśliwie na Prusa 5 zawitał pionierski projekt rewitalizacji kamienic. Gdy w 2006 r. zdejmowano rusztowania, oczom zdumionych mieszkańców ukazała się prawdziwa perła pośród wrocławskiej secesji.

Secesja. Wiele osób bezwiednie powtarza to hasło, nie zdając sobie sprawy z jego niepowtarzalnej aury. Na końcu XIX w. rewolucja przemysłowa mocno namieszała w ludzkich głowach. Rozpoczął się trwający aż do dziś pościg za nowoczesnością we wszystkich dziedzinach życia. Nie wystarczały już rzeczy doskonale znane i odziedziczone po przeszłych generacjach. Dotyczyło to również projektowania budynków. Grupa architektów z kilku krajów Europy odważyła się wystąpić przeciwko ciągłemu powracaniu do antycznych i średniowiecznych wzorców. Poszukiwali oni formy idealnej, stojącej w harmonii z otaczającym światem, dającej tchnięcie nowości skostniałemu otoczeniu. Śmiertelnie poważne kanciaste kształty zastąpili krągłościami, w miejsce pełnych przepychu rzeźb umieścili burzę pastelowych ornamentów. Styl ten, stanowiący zerwanie z dotychczasowym kanonem architektury, nazwano w Polsce secesją (niem. Jugendstil). Nie znalazł on uznania i nie przetrwał długo, wkrótce całkowicie wyparł go modernizm. W Breslau w latach 30. przeprojektowano mnóstwo secesyjnych budynków i "uspokojono" ich fasady, rezygnując z pięknych zdobień (nie pasowały do powagi III Rzeszy...). Krótki epizod panowania secesji jest dziś źródłem wielu badań i fascynacji.


Wróćmy jednak do naszej kamienicy. Gdy spojrzymy na jej fasadę, reszta ulicy Prusa nagle znika. To secesyjny detal przytłacza kontrastem i wyrazistością. Z obłych wykuszy spływają w dół fantastyczne, odrestaurowane z największą pieczołowitością kamienne kwiaty. Zielone, smukłe okiennice kuszą wzrok delikatnymi wykończeniami, balkony zaś porywają oczy przechodniów w niezwykły świat flory. Kamień, metal i roślinne ornamenty łapczywie oplatają mieszkania fantazyjnymi kształtami. Tańczą na tle jasnej ściany, skąpane w złotym świetle słońca, górującego na gzymsie. Wejścia do budynku strzegą secesyjne drzwi, ozdobione kwiecistymi łukami. Kamienica mocno kontrastuje z okoliczną zabudową, w dużej mierze tworzoną przez konserwatywnych architektów. Jej okazały front ma w założeniu wyrażać charakterystyczną dla secesji indywidualność. Ma zachwycać przepychem, ale z umiarem, w pełnej harmonii z naturą. Czy zachwyca? Sprawdźcie sami, ja nie mogłem oderwać wzroku :).

sobota, 17 września 2011

Hollywood Wrocławia

Kilka dni temu zamarzyła mi się rowerowa wycieczka z aparatem, ruszyłem więc dzielnie z Kozanowa fotografować zapomniane zakątki miasta. Niezrażony wszechobecnymi remontami i potwornie nierównym brukiem zawędrowałem w miejsce prawdziwie odrealnione, tak zrujnowane, że obskurność nadaje mu przewrotnie trochę uroku. Jest to ulica Kurkowa, o której cały świat chyba już dawno zapomniał (a przynajmniej tak mi się wydawało). Jako pierwszy moją uwagę przykuł wielki, niemiecki napis "Josef Wenzel & Co. Mützen fabrik":


Zafascynowany tak dobrze zachowaną pozostałością po dawnej epoce, poświęciłem jej dłuższą chwilę z aparatem. Niczego nie podejrzewając odwróciłem się na pięcie i już, już chciałem opuścić to mało przyjazne miejsce, gdy nagle... Spod ziemi wyrosła kamienica rodem z horroru:


Niesamowity widok, szczególnie późnym popołudniem, gdy słońce leniwie opuszcza niebo nad miastem. Nieco już nadwątlona symetria budynku wraz z nawiązaniami do antyku nadają mu upiorną powagę. Wybite okna zapraszają łakome oczy pięknymi dekoracjami wnętrz, ale równocześnie straszą ciemnością. Okolice wcale nie wyglądają przytulniej, z prawej strony widać miejsce po kamienicy, brutalnie wyrwanej z posad przez wojenną zawieruchę (dosłownie, część jej niedbale poobgryzanych murów wykorzystano jako przyporę), nieco dalej resztkami sił dogorywa okazała fasada z wieżyczkami.

Cały ten post zakończyłby się zapewne bez puenty, gdyby nie pewien szczegół, który zauważyłem dopiero później, na stronach Wratislaviae Amici. Otóż Kurkowa niejednokrotnie służyła za tło filmów wojennych! Nakręcono tu przede wszystkim sceny do rosyjskiego serialu "Dywersant II" oraz filmu "Zimne Lato" (Wrocław udawał na jego potrzeby Berlin). Stopień zrujnowania ulicy i jej wygląd rodem z 1945 r. sprawiają, że wystarczy postawić kilka dekoracji, wprowadzić żołnierzy i cieszyć oko apokaliptycznym krajobrazem.

Zupełnie niechcący odnalazłem jeszcze jedną informację – ów niemiecki napis, o którym pisałem na początku, to również pozostałość po planie filmowym. Ot, zabrakło farby, żeby go zamalować ;).

niedziela, 11 września 2011

Zabytki Wrocławia: Cmentarz żydowski przy ul. Ślężnej

W ostatnim czasie zrobiłem za pośrednictwem Facebooka ankietę "Twój ulubiony zabytek we Wrocławiu". Ku mojemu zaskoczeniu padło niemal 200 odpowiedzi, stwierdziłem więc, że podążę za koniunkturą i opiszę najsmakowitsze kąski zabudowy naszego miasta :-). Na dobry początek przedstawię zdecydowanego zwycięzcę ankiety, czyli stary cmentarz żydowski przy ul. Ślężnej.

Ów cmentarz został otwarty w 1856 r., kiedy to gwałtowny wzrost ludności Wrocławia wymusił znalezienie nowych miejsc do grzebania zmarłych. Pomysłodawcy nowej nekropolii od początku mieli spore kłopoty organizacyjne, przede wszystkim brakowało im niezbędnych funduszy. Miasto odmówiło rozpisania pożyczki, gmina żydowska została więc zmuszona do dodatkowego opodatkowania wiernych. Po uzbieraniu niezbędnej kwoty zakupiono działkę przy szosie borowskiej, wyznaczono na niej alejki, zasadzono drzewa i wzniesiono niezbędne zabudowania. 17 listopada 1856 r. pochowano tu pierwszą osobę – kupca Lobela Sterna. Przez 90 lat nekropolia przyjęła ponad 12000 zmarłych. Od innych cmentarzy żydowskich odróżniała ją różnorodność form sztuki nagrobnej, inspirowanej najróżniejszymi motywami. Bogata symbolika przeplatała się z jońskimi kolumnami, klasycznymi frontonami i elementami architektury orientalnej. Po dojściu nazistów do władzy coraz bardziej utrudniano żydowskie pochówki, kres działalności cmentarza przyniosła II wojna światowa. W okolicy toczyły się wówczas ciężkie walki, na szczęście na macewach widać tylko nieliczne ślady po kulach. Okres komunizmu przyniósł dewastację i zaniedbania, dopiero w 1988 r. utworzono tu Muzeum Architektury Cmentarnej.

Jak dziś wygląda stary cmentarz żydowski? Z zewnątrz niepozornie. Wysoki mur zazdrośnie strzeże swoich tajemnic i ukrywa nekropolię przed ciekawskimi oczami przechodniów. Przekroczenie tego muru przenosi nas w zupełnie inny świat, w krainę otuloną bluszczem i spowitą przejmującym mrokiem. Od razu daje się poczuć tchnienie historii i echa odbywających się tu przez 90 lat pochówków. Przechadzając się po ścieżkach, mijając oszałamiające bogactwo dziesiątek grobowców toniemy w refleksjach. Bo cmentarz to nie tylko nagrobki i macewy, to przede wszystkim pamięć. Co rusz przechodzą koło nas duchy bogatych Wrocławian, którzy pamięć o sobie zaklęli w kosztownych mauzoleach. Są i tacy, którzy nieśmiertelność zdobyli jeszcze za życia – tu i ówdzie widnieją nazwiska pionierów polityki, nauki i sztuki. Gorąco namawiam do spaceru po tej dawnej nekropolii, szczególnie w okresie jesiennym, gdy wszechobecny bluszcz przysypią złote liście. Na pewno się nie zawiedziecie.

Garść porad praktycznych: Pamiętajcie, że aby uszanować zmarłych mężczyźni powinni wchodzić na cmentarz żydowski z nakryciem głowy. Wstęp kosztuje kilka złotych, polecam wcześniej poczytać trochę o symbolice nagrobnej.

Po bardziej szczegółowe informacje odsyłam Was na strony Wikipedii.

sobota, 10 września 2011

Magia sztucznych ogni

Wrocław w ostatnich latach coraz częściej jest areną niezwykłych zdarzeń. Tym razem na oczach tysięcy widzów odbył się wspaniały pokaz sztucznych ogni, zorganizowany z okazji Europejskiego Kongresu Kultury. Niebo rozświetlił spektakl świateł, przygotowany przez teatr ognia Groupe F. Scenariusz zakładał objęcie pokazem dużej części starego miasta tak, żeby można było go oglądać z wielu perspektyw i równocześnie interpretować według własnych upodobań. Całość uzupełniały muzyka oraz otoczony feerią ognia występ sceniczny. Jeśli nie widzieliście tego na własne oczy – zapraszam do odwiedzenia galerii zdjęć na Facebooku oraz do obejrzenia mojej relacji wideo!

wtorek, 6 września 2011

Blog Day 2011

Co prawda wyjazd w Tatry uniemożliwił mi napisanie tego posta we właściwym sobie czasie, ale postaram się nadrobić wszelkie zaległości. Co roku pod koniec sierpnia odbywa się święto blogerów, Blog Day, mające na celu popularyzowanie tej formy wypowiedzi w Internecie. Tym razem był to dla mnie czas szczególny, upłynął bowiem pod znakiem konkursu na blog o Wrocławiu, organizowanego przez Pasaż Grunwaldzki. Z 68 kandydatów wybrano 16 finalistów, ocenianych w kategoriach "miasto i region" oraz "wakacje w obiektywie". Udało mi się zdobyć wyróżnienie - jest mi niesamowicie miło, że moja praca została doceniona przez konkursowe jury :).

Nieodłączną częścią każdego Blog Day jest polecanie innym ciekawych blogów do poczytania. Oto moi faworyci:

Lissa Leśnica

Blog o wrocławskiej Leśnicy, dzielnicy leżącej za siedmioma górami i za siedmioma lasami, na zachodzie miasta. Jego autorka wciąż zauważa rzeczy niedostrzegalne i prowadzi nas w magiczną podróż po świecie pamiątek z niemieckiej przeszłości. Naprawdę imponujące!


Wrocławskie kamienice

Blog, który w konkursie Pasażu Grunwaldzkiego zajął pierwsze, zasłużone miejsce. Jego autorka pokazuje nam piękno ukryte (nieraz wyjątkowo głęboko :)) w przedwojennej zabudowie Wrocławia. Świetna i rzetelnie przygotowana lektura dla nieobojętnych czytelników.


Czerwona lista zabytków Dolnego Śląska

Autor bloga stale przyprawia o palpitacje serca czytelników, pokazując losy dolnośląskich zabytków. Być może dzięki niemu odpowiedni ludzie zauważą dramatyczny stan historycznego dziedzictwa naszego regionu. Całość bloga jest przygotowana w rzetelny i konsekwentny sposób.


Miasto Wrocław

Powiedziałbym, że ten blog istnieje od zawsze. Mimo, iż tematyka nie zawsze trafia w moje zainteresowania, jego czytanie stało się już czymś w rodzaju rytuału :). Prowadząca bloga Camparis przedstawia nam Wrocław z nieco innej, alternatywnej strony.


Warty wspomnienia jest też oczywiście blog Wrocław z Wyboru, który prezentuje tematykę bliźniaczą do Tajemniczego Wrocławia. Nie sądzę jednak, by ktoś z Was o nim jeszcze nie słyszał :). Oprócz tego wypada podać adres Wrocławskiej Biedronki. Na koniec nieco samolubnie polecę Wam mój blog, Chory na wyobraźnię, chwilowo zaniedbany, ale czekający na swoje drugie życie. Traktuje o polskiej i czeskiej muzyce alternatywnej z kręgów poetyckich i folkowych.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Dom Rybischa

Pisałem ostatnio o domu Heinricha Rybischa, znajdującym się przy Placu Solnym. Przygotowałem właśnie wizualizację zmian jego wyglądu na przestrzeni wieku. Klikając na zdjęcie otrzymacie kolejno rok ok. 1900, ok. 1910 i dzień dzisiejszy.



Pierwsze dwie fotografie pochodzą ze strony wroclaw.hydral.pl. Zostały lekko zmodyfikowane, aby dopasować się do współczesnego ujęcia. Dolną część z samochodami pozwoliłem sobie wyciąć.

środa, 24 sierpnia 2011

Dzieje Heinricha Rybischa

Mistrz zakonu krzyżowców z czerwoną gwiazdą, Erhard Scultetus, ciężko otarł skroń spoglądając na toczące się po stole kości. W głowie szumiało mu już kilka pucharów wina, Fortuna zaś wyraźnie się od niego odwracała. Jego towarzysz gry po kolejnej wygranej podniósł stawkę. Rzucił na stół ogromny, złoty łańcuch. Pełen buty Mistrz w odpowiedzi postawił na szali swój bezcenny skarb – prawa do kościoła św. Elżbiety, jednej z najokazalszych i najwyższych świątyń świata. Rozpoczęła się mordercza rozgrywka, za każdym uderzeniem kości o stół podążały dwie pary zajadłych oczu. Melodia karczmianego gwaru stała się czymś odległym, stół do gry otuliło skupienie, majaki wypitych trunków ucichły przyparte narastającym napięciem. Mistrz nie miał jednak tego dnia szczęścia. Zapewne nigdy nie wybaczył sobie przegranej z najprzebieglejszym ze znanych Wrocławian – Heinrichem Rybischem.

Postać Rybischa (1485–1544) do dziś rozpala umysły dolnośląskich historyków, trudno bowiem znaleźć w dziejach Wrocławia człowieka bardziej zaradnego, a zarazem kontrowersyjnego. Pochodził on z rodziny saksońskich kupców. Wszechstronnie wykształcony, w wieku 36 lat otrzymał stanowisko miejskiego syndyka. Piął się na szczeblach kariery aż na sam szczyt, uszlachetniony przez Cesarza piastował nawet stanowisko generalnego poborcy podatkowego dla całego Śląska i margrabstwa łużyckiego. Szybko zdobył pieniądze i wpływy, równie szybko przysposobił sobie wielu wrogów.

Przede wszystkim nienawidzili go katolicy, w szczególności Polacy. Rybisch jako zagorzały protestant co rusz wprowadzał w życie coraz bardziej śmiałe i przewrotne pomysły. Udało mu się przekonać wrocławskich patrycjuszy do zburzenia potężnego opactwa na Ołbinie, w 1522 r. zaś przyczynił się do wygnania z miasta Bernardynów. Czarę goryczy przelała wspomniana we wstępie gra w kości (ponoć wydarzyła się naprawdę!). Rada Królewska, w większości katolicka, wynajęła nawet płatnych zabójców mających zgładzić Rybischa podczas jego podróży do Pragi. Gdy przejeżdżał przez Most Karola, został zatrzymany przez jednego z protestanckich dworzan. Aby nie łamać tajemnicy, ów dworzanin wyjawił zamiary Rady na głos jednemu z kamiennych posągów, umieszczonych na moście. Po wysłuchaniu przestrogi Rybisch w przebraniu kobiety niezwłocznie zbiegł do Wrocławia. Warto wspomnieć, że sto lat później galopująca kontrreformacja zmiotła z Pragi ostatnich protestantów.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Deszcze niespokojne

Wrocław jest na tle całej Polski miastem ciepłym i słonecznym, czasem jednak zamienia się w prawdziwą krainę deszczowców. Pierwsze znane przekazy mówią o zalaniu przez Odrę Ostrowa Tumskiego w 1179 r. Roczniki śląskie wspominają o "krwawej fali" z 1270 r., która zatapiała na swojej drodze pola, lasy i wsie. Na przestrzeni tysiąclecia mieszkańcy Wrocławia niejednokrotnie walczyli z kapryśną aurą, zamieniającą leniwe rzeki w szalony żywioł. Uwierzycie jeśli powiem, że powodzie to tylko jeden z rodzajów katastrof powodowanych w mieście przez deszcze? Stare, wrocławskie legendy raz po raz wspominają o zaskakujących zjawiskach atmosferycznych.

Najważniejsza z legend mówi o pamiętnych wydarzeniach z 1241 r., kiedy to skośnooka, żądna krwi wataha tatarskich wojowników otoczyła Wrocław. Przeor Czesław wraz ze zgromadzonym ludem padł na kolana i wzniósł ku Bogu nabożną pieśń. Chwilę później niebiosa rozgorzały czerwoną łuną. Przerażeni Tatarzy ujrzeli zmierzający ku nim ognisty deszcz, cudem omijający zgromadzonych na Ostrowie Tumskim Ślązaków. Agresorzy rzucili się do Odry, gdzie dokonali swojego żywota. Fale rzeki zarumieniły się od tatarskiej krwi, Wrocław zaś został oszczędzony. Ów pobożny przeor Czesław był ponoć także wybawicielem klasztoru św. Wojciecha podczas wielkiego pożaru w 1570 r. Przypisywano mu sprowadzenie deszczu (tym razem zupełnie konwencjonalnego) na trawiony płomieniami dach budynku.

W 1342 r. pewna zakonnica z kościoła św. Maurycego widziała nad Wrocławiem archanioła z mieczem w ręce, który ciskał w miasto ognistymi węglami, powodując tym samym gwałtowne pożary. Miała być to kara boska za znieważenie biskupa Nankiera przez króla Jana Luksemburskiego. Ponad 200 lat później ognisty deszcz nawiedził Psie Pole - ot tak, bez wyraźnego powodu. Kroniki odnotowały wiadomość, że osmalił on brody odrzańskim rybakom i zniszczył suszące się przy rzece ubrania. W tym samym dniu, 27 czerwca 1551 r., chmury nad Osobowicami przyniosły deszcz spływający kroplami krwi...

Wiemy już, czym ciskały w nas archanioły, pora więc na parę słów o diable. Otóż diabeł wedle wielu podań lubił czasem oderwać głaz od Ślęży i rzucić go w stronę Wrocławia. Kierowała nim zazwyczaj złość na widok majestatycznej wieży kościoła św. Elżbiety, nigdy jednak nie zdołał dorzucić głazu do celu. Raz odleciało mu kopyto, raz ksiądz przeszkodził mu głośnym "Amen" wypowiedzianym na mszy. Jeden z takich diabelskich kamieni do 1740 roku spoczywał na Klecinie, niestety rozbito go na kawałki przy pomocy prochu.

Źródła

  • Kwaśniewski, K. – Legendy i podania wrocławskie i dolnośląskie, Poznań 2010.
  • Grafika przedstawia obraz "Fire of the cathedral to Breslau" pędzla Philipa Antona Bartscha.

wtorek, 9 sierpnia 2011

"Ruhe in Frieden" – część III

Miałem się wstrzymać chwilę z nowymi postami, ale wczoraj natrafiłem na fascynujące fakty dotyczące nekropolii pomiędzy ulicami Pilczycką i Lotniczą. Pisałem ostatnio o niemieckich nagrobkach porzuconych za przystankiem linii 135 "Modra". Zacząłem się mocno zastanawiać, dlaczego na każdej mapie ten skrawek zaniedbanego i zaśmieconego terenu oznaczony jest jako cmentarz (lub część cmentarza żydowskiego). Odpowiedź przyszła zupełnie niechcący, za sprawą artykułów Grażyny Trzaskowskiej i dosłownie wbiła mnie w fotel.

Okazuje się, że owa niepozorna, trójkątna działka pomiędzy murem cmentarza żydowskiego, ul. Pilczycką a ogrodzeniem ogródków działkowych (oznaczona na mapie obok na czerwono) odegrała w czasach Festung Breslau niezwykle istotną rolę. W 1944 roku, w początkowym okresie oblężenia Wrocławia przez wojska sowieckie, postanowiono założyć na niej "cmentarz bohaterów". W styczniu i w lutym 1945 r. powstały tam 24 mogiły zbiorowe ze szczątkami 2500 ofiar, głównie żołnierzy, którzy zmarli w lazarecie zorganizowanym w szpitalu i klasztorze elżbietanek przy ul. Grabiszyńskiej 105-109.

środa, 3 sierpnia 2011

Wrocławskie Powstanie Warszawskie

Podczas inscenizacji Powstania Warszawskiego na Rynku przyszło mi do głowy pytanie: co tak naprawdę działo się we Wrocławiu w sierpniu 1944 r.? Czy Powstanie odbiło tu jakieś piętno? Odpowiedź jest bardzo ciekawa, również jako uzasadnienie wydawania pieniędzy na rekonstrukcję wydarzeń, które "wrocławian nie dotyczą". Znalezienie informacji zajęło mi kilka dni, kluczowy okazał się artykuł Krzysztofa Popińskiego "Prasa w Breslau o Powstaniu Warszawskim".

Pierwsze wzmianki o Powstaniu pojawiły się w lokalnych gazetach dopiero 18 dni po jego rozpoczęciu, zgodnie z zaleceniami Ministerstwa Propagandy Rzeszy zastosowano tezy o przedsięwzięciu z góry skazanym na porażkę i opartym na fałszywych i naiwnych przesłankach politycznych. W "Schlesische Zeitung" opublikowano łącznie 7 not prasowych o wydarzeniach w polskiej stolicy, okraszonych opowieściami o zrozpaczonych uchodźcach i o bandytach, prowadzących nieuczciwą walkę w niemieckich mundurach. 30 września ukazała się relacja korespondenta wojennego, Seppa Härle, opowiadająca o ciężkich walkach w kanałach i o dzielnych saperach wspierających piechotę i wojska pancerne. Relacja szczegółowo opisywała taktykę Niemców, a przynajmniej jej udane aspekty. Opowiadała o odcięciu pitnej wody i wykradnięciu planów kanalizacji, obrazowo pokazywała walkę o każdy metr gęstej zabudowy. Można powiedzieć, że pomimo zrzucania pełnej odpowiedzialności na Powstańców zaskakująco sprawnie oddawała dramatyzm Powstania.

Informacje zamieszczane w gazetach były jedynie parafrazami tekstów nadsyłanych z Berlina, trudno więc spodziewać się, że stanowiły echo przekonań mieszkańców Wrocławia. Znacznie bardziej miarodajne jest porównanie powstańczej Warszawy do uformowanego później Festung Breslau. Historycy spierają się na temat podobieństw obu bitew, niepodważalny jest jednak fakt, że zarówno Sowieci, jak i Niemcy stosowali taktykę podpatrzoną wcześniej nad Wisłą. Obrońcy miasta masowo wykorzystywali granatniki i pancerfausty, przemieszczali się kanalizacją i rozbijali ściany działowe w piwnicach, których przestrzeń służyła za schrony i ciągi komunikacyjne dla wojska. Rosjanie zaś przeszli do działań w mieszanych grupach bojowych złożonych z piechoty, artylerii i saperów - jakby żywcem wyjętych z niemieckich relacji z Powstania Warszawskiego.


Niemcy jednak nie wynieśli z Warszawy najważniejszej lekcji – takiej walki praktycznie nie da się wygrać. Los obrońców Festung Breslau okazał się paradoksalnie o wiele tragiczniejszy od losu powstańców. Sowieci nie dotrzymali w maju 1945 r. warunków kapitulacji i zgotowali jeńcom prawdziwe piekło w radzieckich obozach. Miasto uległo niemal zupełnej zagładzie, pod jego gruzami zginęły tysiące żołnierzy. Tragedia Warszawy okazała się zapowiedzią zniszczenia nadodrzańskiej "twierdzy"...

Źródło
Głowiński, Tomasz - Festung Breslau 1945. Historia i pamięć., Wrocław 2009

niedziela, 31 lipca 2011

Niezwykła historia osobowickiej karczmy

Osobowice to dla dzisiejszego Wrocławia dzielnica peryferyjna. Zanim wielkie filary Mostu Milenijnego połączyły oba brzegi Odry, trudno było nawet do owej dzielnicy dojechać. Być może ciężko w to uwierzyć, ale Osobowice przed wojną stanowiły niesłychanie popularne miejsce odpoczynku wrocławian! Gdy zbliżał się weekend, do przystani dobijały wielkie parowce, z pętli tramwajowej zaś wysypywały się setki ludzi. Niektórzy odpoczywali w tutejszym lesie, zwiedzając przy okazji malowniczą wieżę widokową na Szwedzkim Szańcu, niektórzy pielgrzymowali do kaplicy rodu Kornów, większość zaś ochoczo odwiedzała lokalne karczmy. Na kilkaset mieszkańców istniało tu ponad 10 eleganckich restauracji i gospód. Krążyła wręcz legenda, że z Osobowic nikt nie wraca trzeźwy. Katolickie gazety grzmiały o potrzebie zażegnania pijaństwa i snuły moralizatorskie sceny. Właśnie na gruncie katolicyzmu zdarzyło się tu wkrótce coś niezwykle interesującego.

Osobowice, Rędzin i okoliczne wioski były w protestanckim Wrocławiu ostoją katolików. Ludności wciąż przybywało, brakowało za to miejsc do odprawiania nabożeństw. W 1931 r. podjęto dosyć osobliwą decyzję o przebudowie jednej z karczm na kościół. Pomysł ten zaaprobował wrocławski arcybiskup Adolf Bertram. Świątynię zaprojektował w duchu modernizmu Adolf Trumpke, zadbał on o to, by niezbyt zgrabnej formę budynku nadać funkcję sakralną, nawiązującą w dodatku do stylu starochrześcijańskiego. Powstały w ten sposób kościół św. Teresy od Dzieciątka Jezus przetrwał z niewielkimi zmianami do dziś - jego surowość nie ujmuje, ale o tym możecie rozsądzić sami, wybierając się na ul. Osobowicką 129.

Nie mniej ciekawa jest historia figury Jana Nepomucena, stojącej przy kościele. Otóż w końcu XVII w. z Norwegii przybył do Wrocławia rzeźbiarz, Thomas Weisfeldt. Miejscowi notable bardzo szybko spostrzegli jego niebywały talent. Figury spod dłuta Weisfeldta były jak żywe, ich szaty falowały wokół wyidealizowanych rysów twarzy, szlachetne gesty kontrastowały z dynamiką sceny. Kolejne zlecenia posypały się dla rzeźbiarza jak z rękawa, dała równocześnie o sobie znać jego duma i porywczość. Gdy w 1715 r. w akcie szału obciął dłutem rękę swojego pomocnika, dostał dotkliwą karę pieniężną. Z racji, że był zamożnym człowiekiem, z ramienia Kościoła otrzymał dodatkową pokutę w postaci wykonania z piaskowca pomnika Jana Nepomucena. Pomnik ów stanął przed bramą Mikołajską, później dziejowe zawieruchy zaniosły go na Osobowice, gdzie pełnił rolę przydrożnej kaplicy dla pielgrzymów. Lata komunizmu przyniosły Nepomucenowi wiele przykrości – pomalowano go na niebiesko, urwano głowę i skradziono tarczę herbową. Szczęśliwie w 2004 r. figurę skompletowano, gruntownie odrestaurowano i przeniesiono przed kościół św. Teresy, gdzie znajduje się po dziś dzień.

Źródła:
Harasimowicz J., Encyklopedia Wrocławia, Wrocław 2006
Perzyński M., Wrocław dla dociekliwych, Wrocław 2008
Wikipedia z dnia 31.07.2011

Kościół znajduje się na ul. Osobowickiej 129, dojedziecie tam tramwajami 14 i 24, autobusami 118 i 140, a także wszystkim, co jeździ przez Most Milenijny. Polecam odwiedzenie przy okazji Lasu Osobowickiego z pozostałościami wieży widokowej i osad pogańskich. Blisko znajduje się Krótka Góra (zwana Świętym Wzgórzem) z katolickim sanktuarium. Od Mostu Milenijnego do Osobowic można urządzić sobie fajny spacer brzegiem Odry.

środa, 27 lipca 2011

"Ruhe in Frieden" – część dalsza

Wybrałem się dziś za mur cmentarza żydowskiego przy ul. Lotniczej, aby sprawdzić doniesienia czytelnika emite o porozrzucanych nagrobkach. Rzeczywiście, widok jest niesamowity, ale i smutny. Około 100 metrów od przystanku autobusu 135 leży wielki stos płyt nagrobnych, z których część ma krzyże – muszą więc pochodzić z cmentarza komunalnego lub katolickiego (z naciskiem na ten pierwszy – Encyklopedia Wrocławia podaje, że z końcem XIX w. komunalne nekropolie przejęły rolę swoich katolickich odpowiedników). Dookoła panuje jeden wielki bałagan, dość powiedzieć, że zrobienie zdjęcia widocznego obok wymagało strącenia na ziemię kilku butelek po wódce...

Na dwóch nagrobkach zachowały się inskrypcje. Należą do Narii (Marii?) Bielsch z domu Smizec oraz do Emila Bielschera. Podobieństwo nagrobków i nazwisk właścicieli prowadzi do konkluzji, że była to prawdopodobnie rodzina. Niestety książki adresowe z lat 30. i 20. milczą na temat tych dwoje ludzi, kolejny element cmentarnej epopei pozostanie więc tajemnicą.

piątek, 17 czerwca 2011

"Ruhe in Frieden" po wrocławsku

Park Zachodni to jedno z ulubionych miejsc odpoczynku wrocławian. Jego nieodłącznym elementem stały się place zabaw, dziesiątki wiewiórek i piknikowa atmosfera pośród gęstego lasu. Ten czarujący zakątek miasta skrywa jednak w sobie mroczną tajemnicę. Wystarczy na chwilę skierować wzrok ku ziemi, aby zauważyć rzędy równo ociosanych kamieni. To zniszczone, niemieckie nagrobki nie dają zapomnieć o wstydliwej części naszej powojennej historii. Zapisane gotycką czcionką inskrypcje "Ruhe in Frieden" (Spoczywaj w pokoju) wyglądają na owych nagrobkach wręcz szyderczo...

Pozostałości cmentarza

sobota, 19 marca 2011

Opactwo z głębin ołbińskiego stawu

Na wrocławskim Ołbinie, w pobliżu ziejącego grozą zamczyska Wydziału Architektury, znajduje się neogotycki kościół św. Michała Archanioła. Strzelista wieża kościoła prezentuje swoje odbicie w niewielkim, parkowym stawie. Przedwojenni wrocławianie przekazywali z ust do ust legendę o znajdującym się tu bogatym klasztorze. Jego rozległe dobra sięgały po horyzont, ogromne daniny składane przez zniewoloną ludność coraz bardziej ugruntowywały jego potęgę. Dostatnie życie szybko sprowadziło tutejszych mnichów na drogę rozpusty i łakomstwa. Niebiosa ze zgrozą obserwowały zepsucie duchownych. Gdy pewnego razu kończyli suto zakrapianą ucztę, ziemia rozstąpiła się i pochłonęła cały klasztor, powstałą w ten sposób rozpadlinę wypełniła woda. Odtąd biada temu, kto zechce owe miejsce osuszyć.

Wspomniane legenda zawiera ziarno prawdy. Na Ołbinie już od XII wieku istniało benedyktyńskie opactwo św. Wincentego. Ufundował je możnowładca Piotr Włostowic (który, nawiasem mówiąc, sporo nagrzeszył i w ramach pokuty musiał wznieść 77 kościołów). Dzięki rozległym koneksjom Włostowica zakonnicy otrzymali od władzy liczne dobra i przywileje. Już pod koniec XII w. usunięto z klasztoru benedyktynów (jak się można domyślić - mieli poważne problemy z dotrzymaniem zakonnej dyscypliny) i na ich miejsce sprowadzono norbertanów.

Opactwo rozbudowywało się z niespotykanym rozmachem, jego romańskie bryły wynosiły się nawet ponad wyrastające we Wrocławiu gotyckie wieże. Klasztor bardzo szybko stał się solą w oku miejskich rajców. Po pierwsze był obsadzony w dużej mierze przez Polaków, co stanowiło zadrę w budującej się tożsamości państwowej Śląska. Po drugie, jego katolicki charakter przeszkadzał rozpoczynającej swój pochód reformacji. Gdy nad Europą zawisła groźba najazdu tureckiego, władze na czele z Heinrichem Rybishem postanowiły zadać zakonnikom ostateczny cios. Pod pretekstem zwiększenia zdolności obronnych miasta (otoczony murami klasztor stanowił "konkurencję" dla niewielkiego wówczas Wrocławia, przez co mógł być wykorzystany jako przyczółek do ataku) zadecydowano o rozbiórce wszystkich budowli ołbińskiego opactwa. Ich elementy zostały wykorzystane m.in. przy budowie domu Rybischa, znajdującego się przy dzisiejszej ul. Ofiar Oświęcimskich. Najbardziej imponującą pozostałością klasztoru jest niewątpliwie portal ołbiński, wmurowany w ścianę kościoła św. Marii Magdaleny.

Burzenie opactwa odbywało się w atmosferze sztucznie napędzanego strachu przed Turkami. W błyskawicznym tempie bezpowrotnie zniszczono bezcenne zabytki, zbezczeszczono też nagrobki fundatorów - Piotra Włostowica i jego małżonki (głowy zmarłych posłużyły robotnikom do gry w kręgle...). Tak zakończyła się smutna historia lokalnego bastionu polskości.

Zdjęcie pochodzi z serwisu wroclaw.hydral.com.pl

Staw znajduje się pomiędzy budynkiem Wydziału Architektury (E1) Politechniki Wrocławskiej a kościołem św. Michała Archanioła, w Parku Stanisława Tołpy. Dojeżdżają tam zarówno tramwaje, jak i autobusy. Na rogu ulic Wyszyńskiego i Prusa znajdował się niegdyś drugi staw, który nie dotrwał do naszych czasów. Być może to właśnie jego dotyczyła wspomniana we wstępie posta legenda.

niedziela, 13 marca 2011

Kozanowskie rzeźby kontra Tramwaj Plus

Zaniepokoił mnie ostatnio widok budowy nowego torowiska na Kozanowie. Wycięto wzdłuż niego wszystkie drzewa i krzewy, na łysym pasie ziemi pozostały tylko stylowe, drewniane rzeźby (jedną z nich opisywałem jako południcę). Mam cichą nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł ich likwidacji – byłaby to niepowetowana strata dla okolicznego krajobrazu. Pozostaje liczyć na rozsądek władz osiedla.

Zapraszam do obejrzenia galerii kozanowskich rzeźb na Facebooku!

sobota, 5 marca 2011

Wieża ciśnień przy al. Wiśniowej

We Wrocławiu na każdym kroku widać pozostałości niemieckiej myśli technicznej, szczególnie te dotyczące gospodarki wodnej. Chciałbym przybliżyć Wam historię pewnej szczególnej budowli, jaką jest wieża ciśnień przy al. Wiśniowej. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że to najpiękniejszy tego typu obiekt w Polsce.

Wieża powstała w latach 1903-1904 wg projektu Karla Klimma. Łączyła w sobie funkcję wodociągową i turystyczną, już od 1906 roku można było podziwiać z jej szczytu sylwetkę Ślęży na tle oddalonych o dziesiątki kilometrów Karkonoszy. W dolnych partiach wieży znajdowały się mieszkania służbowe, górna część mieściła stalowy, nitowany zbiornik wody o średnicy 17 m i wysokości ok. 8 m. Wyobraźcie sobie, że można by w nim całkowicie utopić jednorodzinny dom1...

Podczas II wojny światowej obiekt jakimś cudem ocalał bez większych zniszczeń (choć służył za punkt kierowania ogniem artyleryjskim i mógł podzielić smutny los innych zabytkowych wież). W czasach PRLu zaniechano jego renowacji, zaklajstrowano tylko bardziej znaczące ubytki w murze (według niektórych źródeł ubytki te wręcz zamalowano farbą, żeby nie było ich widać z daleka!). W latach 80. popękały nity utrzymujące w ryzach zbiornik z wodą. Oznaczało to małą powódź i konieczność zamknięcia budowli. Przejął ją harcerski hufiec, doprowadzając do dewastacji technicznego wyposażenia.

Na szczęście jest to kolejna historia zakończona happy-endem. Sfatygowaną wieżę kupił w 1995 r. prywatny właściciel, dziesięć lat później zakończono kapitalny remont i oddano do użytku stylową restaurację. Dziś wieża ciśnień na Wiśniowej zachwyca szczyptą neogotyku i secesji. Docelowo na wyższych kondygnacjach w najbliższych latach powstanie hotel z industrialnym wystrojem. Oby więcej takich pozytywnych przykładów zmartwychwstania zabytków!

niedziela, 27 lutego 2011

Mała impresja na temat kościoła św. Elżbiety

I tak oto nad miastem gotyckich wież dostojnie króluje kościół św. Elżbiety. Mimo pożarów, katastrof i wojen ciągle uparcie wywyższa się ponad Rynek. Nie sposób pominąć go nawet zamglonym popołudniem, gdy zwraca na siebie uwagę odbiciem w Odrze na dalekich Mostach Mieszczańskich. I pomyśleć, że kiedyś był znacznie wyższy...

sobota, 29 stycznia 2011

Wrocław w chmurach

Dzisiejszy Wrocław to metropolia słynąca ze swoich ambicji. Ich ukoronowaniem jest niewątpliwie Sky Tower, jeden z najwyższych budynków Europy, który już za rok zawładnie śląskim niebem. Mało kto zdaje sobie sprawę, że na przestrzeni wieków miasto sięgało już niejednokrotnie do chmur. Strzeliste, gotyckie wieże towarzyszyły Wrocławiowi od początków jego istnienia. Świadczyły o bogactwie i wysokiej randze grodu nad Odrą. Być może zaciekawi Was niniejszy artykuł dotyczący wysokościowych aspiracji miasta.

Kościół św. Elżbiety

W XV wieku wrocławskie mieszczaństwo odczuwało nieodpartą potrzebę wywyższenia się ponad opływający w bogactwo kler. Symbol kościelnej władzy stanowiła niewątpliwie wspaniała katedra św. Jana, której zawieszone na wysokości stu metrów hełmy widać było w całej okolicy. Mieszkańcy miasta postanowili dać prztyczek w nos biskupiej władzy, sfinansowali w tym celu wieżę dla kościoła św. Elżbiety. Była to wieża wyjątkowa, mierzyła bowiem 130 m, plasując się w czołówce najwyższych budowli świata (koronę wysokości dzierżyła od 1439 r. 142-metrowa katedra w Strasburgu).

Oczywiście nic, co dobre nie trwa wiecznie. W 1525 r. świątynię św. Elżbiety przejęli ewangelicy (jeśli wierzyć podaniom – wskutek wygranej gry w kości). Kilka lat później potężny hełm wieży został zniszczony przez wichurę. Katolicy interpretowali to zdarzenie jako karę boską, zrzuconą na innowierców. Protestanci zaś za cud uznali fakt, że w katastrofie ucierpiał jedynie kot oraz naręcze kufli piwa, niesionych do jednej z gospód. Od tej pory wieża jest znacznie niższa. Gdyby nie doszło do zniszczenia hełmu, znajdowałaby się dziś na 14. miejscu pośród najwyższych wież kościołów na świecie.

Nadzwyczajna strzelistość świątyni od zawsze oddziaływała na wyobraźnię mieszkańców. Rozmieszczone dookoła maleńkie domy księży-altarystów potęgowały obłędne wrażenie wysokości. Stała się przedmiotem wielu legend, w tym jednej niezwykle ciekawej, opisanej przez Krzysztofa Kwaśniewskiego:

Dawnymi czasy pewna młoda kobieta zdobyła serce dzielnego i uczciwego chłopca. Ten poślubił ją i dał jej wszystko, w zamian jednak doznał nieopisanej udręki. Jego nowa żona trwoniła bez opamiętania wspólny majątek, doprowadzając w końcu zrozpaczonego męża do samobójstwa. Rozpustne życie przywiodło ją pewnego dnia do krawędzi, gdy jeden z kochanków zbiegł, kradnąc wszystkie jej pieniądze i kosztowności. Kobieta postanowiła poprzez chciwość i oszustwo odzyskać utracone dobra. W swoim kramie na Rynku bezczelnie zwodziła klientów, słynęła w całym mieście z niesłychanego skąpstwa. Gdy jej żywot dobiegł końca, skumulowane w sercu zło nie pozwoliło odejść jej duszy w pokoju. Każdej nocy powstawała z grobu, zostawiała na nim swój całun i udawała się do kramu. Tam, mdlejąc z wysiłku, mierzyła wciąż to nowe bele płótna. Pewnego razu zauważył ją strażnik z wieży kościoła św. Elżbiety. Postanowił rozprawić się ze zjawą i starym zwyczajem, gdy wyszła już na swą nocną wędrówkę, zabrał z jej mogiły całun. Rozwścieczona zmarła, nie mogąc powrócić do grobu, zaczęła wspinać się zajadle po wieży kościoła, wygrażając strażnikowi. Mężczyznę ogarnął blady strach, zaś spieniona twarz i obłędne ślepia coraz bardziej zbliżały się do szczytu. Gdy paskudne, oślizgłe łapy chwytały już za okno, wybiła godzina pierwsza. Zjawa rozluźniła uścisk i runęła w dół, na następny dzień znaleziono na dole zniekształcone truchło.

Kościół Marcina Lutra

W 1911 r. na przepięknej wówczas Kaiserstraße (tak, zgadza się, to dzisiejszy Plac Grunwaldzki) ukończono budowę 90-metrowej wieży kościoła Marcina Lutra. Górowała ona w tej części miasta do feralnego 1945 r., kiedy to Niemcy zburzyli reprezentacyjną dzielnicę i zamienili ją kosztem życia wielu ludzi w wojskowe lotnisko. Pierwsi polscy osadnicy zobaczyli tam tylko ogromną pustkę. W miejscu strzelistego kościoła Lutra zbudowano w całkiem zacnym stylu budynki D1 i D2 Politechniki. Dzisiejszy Plac Grunwaldzki wygląda już zupełnie inaczej, przedwojenny stylowy bulwar zamienił się w przestrzeń ociekającą szkłem i stalą. Cóż, świat idzie naprzód :).

Katedra św. Jana

Nie sposób nie powiedzieć ani słowa o wrocławskiej katedrze. Jej wieże nie zawsze były bliźniacze – w XV w. ukończono wieżę północno-zachodnią wraz z hełmem, południowo-zachodnia miała wówczas jedynie cztery kondygnacje. Trudno określić początkową wysokość świątyni, oscylowała zapewne w granicach 90-100 m. Dzisiejsze hełmy pochodzą z 1991 roku, ich kształt zmieniał się na przestrzeni wieków wskutek wojen, żywiołów i szaleństw miejskich architektów.

W ścianie południowej wieży widoczna jest kamienna głowa, o twarzy wykrzywionej bolesnym grymasem. Legendy mówią o zuchwałym złoczyńcy, który utknął wyglądając przez okienko katedry. Istnieją też podania o strażniku, który zginął w tym miejscu w pożarze świątyni. Szara rzeczywistość odrzuca takie wytłumaczenia i skłania się ku teorii o wizerunku złego ducha, wmurowanym dla jego unieszkodliwienia.

...i dziesiątki innych

Magię gotyckich wież i związanych z nimi legend zakłóca nieco pewien prozaiczny fakt – otóż najwyższą budowlą Wrocławia jest w tej chwili 180-metrowy komin elektrociepłowni przy ul. Łowieckiej. Warto wspomnieć, że w czasie stanu wojennego pewien śmiałek zadał sobie trud i zawiesił na nim flagę Solidarności. Z drugiej strony – interesującą zdobycz komunizmu stanowi Iglica, stalowy słup wysokości 96 metrów ustawiony w 1948 r. obok Hali Ludowej w związku z odbywającą się tam "Wystawą Ziem Odzyskanych". Konstrukcja ta wyglądała wówczas zupełnie inaczej – była znacznie wyższa, szczytowy segment zakończono pokaźną, obrotową tarczą z lustrami, mającą w zamyśle dawać niesamowite efekty świetlne (w rzeczywistości tarcza dosyć szybko spadła na ziemię). Na dole towarzyszyły iglicy stalowe łuki. Co ciekawe, podobnie jak komin, posłużyła opozycjonistom za miejsce zawieszenia solidarnościowego sztandaru.

Mógłbym pisać bez końca o wrocławskich wieżach, ale na dziś może wystarczy :-). Na deser zostawiam sobie tajemniczy mostek czarownic na kościele Marii Magdaleny, Wam polecam artykuł o świątyni św. Mikołaja, w swoim czasie będącej najwyższym punktem miasta. Pozostaje mieć nadzieję, że inicjatywy pokroju Sky Tower przypomną światu o potędze stolicy Dolnego Śląska.

Zdjęcia Iglicy i kościoła Marcina Lutra pochodzą z serwisu wroclaw.hydral.com.pl, publikuję je na zasadach dozwolonego użytku. Grafika z upadkiem hełmu wieży kościoła św. Elżbiety znajduje się we wrocławskim Muzeum Architektury.

wtorek, 4 stycznia 2011

Zaćmienie słońca na Kozanowie

Przed chwilą zakończyło swoje apogeum częściowe zaćmienie słońca, odwieczny zwiastun tajemnic i przełomowych wydarzeń. Zdjęcie pokazuje tarczę słoneczną zza drzew na Kozanowie.