sobota, 22 października 2011

Historia Iwana Połbina

Gdyby policzyć wszystkie istniejące na świecie legendy, krainą największych marzycieli okazałaby się zapewne sowiecka Rosja. Komunistyczny reżim nie przetrwał długo, pozostawił jednak za sobą tysiące opowieści o bohaterskich działaczach i żołnierzach. Świetnym przykładem radzieckiej legendy jest z pewnością Iwan Połbin, generał Armii Czerwonej, poległy nad Festung Breslau. Jego nazwisko do dziś nosi jedna z kozanowskich ulic - dlaczego nie zmieniło się to podczas szalonej dekomunizacji lat 90.?

Iwan Semenowicz Połbin urodził się w 1905 r. w więziennej celi. W najmłodszych latach uczęszczał do szkoły powszechnej i pracował jako pastuch. Nieco później wyjechał z rodzinnej miejscowości i zatrudnił się w charakterze robotnika na kolei. Wstąpił również do Komsomołu. Gdy w 1927 r. wcielono go do armii, wreszcie odnalazł swoje przeznaczenie. Szybko piął się na szczeblach kariery, w 1931 r. ukończył z wyróżnieniem wojskową szkoły pilotów w Orenburgu. Do końca życia odbył łącznie 157 lotów bojowych, z szeregowego żołnierza w niespełna 15 lat stał się generałem majorem Armii Czerwonej. Walczył na Bliskim Wschodzie, w bitwie stalingradzkiej oraz na ziemi sandomierskiej. W 1945 r. skierowano go nad Dolny Śląsk.

Czym wsławił się Połbin? Współpracownicy i podwładni z pewnością podziwiali jego porywczy charakter i odwagę. Nawet jako generał, pomimo wyraźnego zakazu, nadal odbywał loty bojowe. Nigdy nie pozostawił swoich pilotów w trudnych misjach, a przynajmniej tak rysowała jego postać sowiecka propaganda. Szalone pomysły taktyczne Połbina przeszły do historii lotnictwa, przypisuje się mu przede wszystkim pierwsze znane użycie bombowców do zestrzelenia wrogich samolotów (zazwyczaj zajmowały się tym myśliwce z eskorty). W październiku 1943 r. jego pułk zniszczył sześć niemieckich maszyn przy stracie trzech własnych. W ten sposób sowieckie pozycje uniknęły nieprzyjacielskich bombardowań. Już w 1942 r. Połbin uhonorowany był najwyższym tytułem Bohatera Związku Radzieckiego, trzy lata później otrzymał go po raz drugi. Niestety pośmiertnie.


Co takiego stało się w 1945 r. nad płonącym Breslau? 10 lutego 1945 r. odbyły się pierwsze radzieckie naloty na stolicę Dolnego Śląska. Następnego dnia piękna pogoda zachęciła stacjonującego w Brzegu Połbina do poprowadzenia pułku 9 bombowców nad podwrocławski Oporów. Wybrał drogę ponad miastem, liczył, że ukryje się w gęstym dymie buchającym z płonących budynków. Ta odważna decyzja okazała się zgubna dla niego i załogi, samolot Pe-2 został zauważony i zestrzelony przez działo stojące na ul. Fiołkowej, niedaleko dzisiejszego FAT-u. Maszyna eksplodowała, szczątków samego generała dotąd nie odnaleziono.

Dziś postać Iwana Połbina budzi poważne kontrowersje. Nie da się zaprzeczyć, że był jedynym w historii generałem, który poległ prowadząc bojowy lot. Przypisuje się mu również wiele innowacji w dziedzinie taktyki walki powietrznej. Czy powinniśmy jednak honorować żołnierza Armii Czerwonej poprzez nazwę kozanowskiej ulicy? Ten temat powraca od kilku lat jak bumerang. Dr Maciej Korkuć z krakowskiego IPN, specjalista w dziedzinie "lustrowania" ulic wypowiedział się, że:

W czasie bitwy o twierdzę Wrocław zginęło wielu wybitnych żołnierzy sowieckich i niemieckich, jedni w służbie Stalina, drudzy Hitlera. Nie powinno być dla takich "bohaterów" miejsca w Polsce. Mają dużo ulic w Niemczech i w Rosji.

Co o tym myślicie?

poniedziałek, 10 października 2011

Czy Wrocław jest czeskim miastem?

W dzisiejszym poście chciałbym poruszyć kwestię przynależności narodowej Wrocławia. Zdaję sobie sprawę, że jest to temat drażliwy i kontrowersyjny, wyjątkowo oprę się więc w stu procentach o artykuły naukowe, napisane przez polskich i czeskich uczonych w ramach konferencji "Wrocław w Czechach - Czesi we Wrocławiu. Literatura - język - kultura" (2002). Jak wszyscy wiemy, władza ludowa przez kilkadziesiąt lat forsowała pogląd o polskości "ziem odzyskanych". Po 1989 r. nastąpił zwrot w polityce włodarzy miasta, zaczęto szanować niemieckie dziedzictwo, stanowiące bezspornie niezwykle ważną cząstkę historii Dolnego Śląska. Od niedawna coraz częściej słyszy się głosy, że Wrocław jest czeski, i z Polakami ma niewiele wspólnego. Kto ma rację? Co jest tu mitem?

sobota, 1 października 2011

Co wyjątkowego kryją wrocławskie kamienice?

Dzisiejszy post chciałbym poświęcić wrocławskim kamienicom. Temat czynszówek od zawsze budzi kontrowersje – niektórzy postrzegają je jako obdrapane i niewarte uwagi, inni zaś zachwycają się ich XIX-wieczną architekturą. Kto ma rację?

Zacznijmy od samego początku, czyli od historii wrocławskiej zabudowy spoza obrębu Starego Miasta. W 1807 r. na polecenie księcia Hieronima Bonaparte przystąpiono do likwidacji bram i murów Wrocławia, które dotąd trzymały stolicę Dolnego Śląska w szczelnym uścisku. Gdy dawne fortyfikacje ustąpiły miejsca malowniczym, spacerowym traktom, zniknęła przeszkoda ograniczająca dotąd postęp urbanizacji. Spalone wskutek wojny przedmieścia otrzymały od losu nową szansę, potęgowaną początkiem ery przemysłu i boomem demograficznym. Narodziło się prawdziwe, urbanizacyjne monstrum, karmione podwajającą się co 30 lat liczbą ludności. Z początku drzemało i próbowało swych sił, wkrótce jednak eksplodowało we wszystkich kierunkach, pozostawiając w tyle miejskie rogatki i fosy. W dzikim galopie połykało pola i wioski, chwytało swymi łapami wielkie połacie ziemi i zamieniało je w budzące zachwyt mury kamienic i pałaców. W chwilach uniesienia zostawiało za sobą radosną secesję, w chwilach gniewu grzmiało podniosłą klasyką. Oplatało gęsto strzeliste wieże i sklepienia, detronizowało panujące niepodzielnie nad miastem pomniki gotyku, przyprawiało o drżenie bogactwem fasad i spojrzeniami kariatyd. Gdy pazury monstrum sięgnęły już dziesiątek kilometrów od dawnego centrum, dzieło stu lat urbanizacji obróciła wniwecz zawierucha II wojny światowej.


Odarte ze świetności wrocławskie domostwa przez pięćdziesiąt lat popadały w bolesną agonię. Tu i ówdzie słychać było pomruki dawnej potęgi, przekrzykiwały je jednak szyderstwa i złośliwości. Kamienice z biegiem lat coraz bardziej niszczały, stając się posępnymi cieniami przedwojennej zabudowy. Ogromne zaniedbania straszą po dziś dzień. Wystarczy jednak choć na chwilę wyzbyć się uprzedzeń i spojrzeć poza odrapane do gołych cegieł ściany. Przymknąć oko na zrujnowane korytarze i wybaczyć podwórkom ich biedę. Znajdziemy się wówczas w zupełnie innym miejscu, o duszy nadanej przez XIX-wiecznego architekta. Zauważymy detale rzeźb, mrok igrający na schodach z promieniami świetlików, fantazyjne poręcze, ażurowe schody. Nawet sufit i podłogi nie pozwalają nieraz oderwać od siebie wzroku. I to jest właśnie magia kamienic. Magia ich indywidualności, emocji zaklętych w starych ścianach. Każda fasada, każdy korytarz stanowią unikalne dzieło sztuki, stworzone aby zachwycać, nawet gdy stuletni tynk zmęczony uderza już o chodnik.

Zamiast krytykować nadwątlone zębem czasu kamienice, uszanujmy dzieło owego niemieckiego monstrum, które w ubiegłym stuleciu grasowało po przedmieściach. Uratujmy to, co może zniknąć pod ciężarem własnej starości. Program rewitalizacji kamienic dobitnie pokazuje, że w zakamarkach czynszowych dzielnic kryją się prawdziwe perły architektury, czekające cierpliwie na swoje drugie życie.

Użyte powyżej zdjęcie jest autorstwa Pawła Jóźwiaka i wykorzystałem je za jego zgodą.

Zapraszam Was przy okazji do obejrzenia wyśmienitej galerii wnętrz kamienic na Facebooku.