Z okazji zbliżających się Świąt życzę Wam wszystkiego, co tylko zapragniecie. Niech świadomość przebywania w iście magicznym i pełnym tajemnic mieście spotęguje radość, którą przyniesie ciepło rodzinnego ogniska. Oby w nowym roku było jeszcze więcej powodów do dumy z Wrocławia!
piątek, 24 grudnia 2010
niedziela, 7 listopada 2010
Dywagacje nad rozlanym mlekiem
Ostatnio intensywnie zastanawiam się nad tym, jak wyglądałby Wrocław, gdyby zawierucha II wojny światowej ominęła go szerokim łukiem. Czy stałby się drugą Pragą, czy raczej popadającym w ruinę miastem starych kamienic. Z jednej strony żal zapierających dech budowli z czasów Breslau, a z drugiej strony szybkie spojrzenie chociażby na zniszczony Wałbrzych (nietknięty przez bomby!) budzi wątpliwość odnośnie kompetencji Polaków. Włos jeży mi się na głowie, gdy widzę zaniedbane pamiątki po Niemcach – czy mielibyśmy środki na utrzymanie znacznie większej ich liczby?
W wersji optymistycznej Wrocław byłby perłą zachodniej Polski. Urządzone z przepychem bulwary i gotyckie kościoły spoglądałyby wrogo na przechodniów. Plac Grunwaldzki, ulice Powstańców Śląskich i Legnicka na pewno nie świeciłyby pustką. Nowe budynki powstawałyby w stylu osiedla na placu Kościuszki, łącząc miejską zabudowę w jedną, spójną całość. Japończycy wychodziliby zza każdego rogu z zawsze włączonymi aparatami. Podobnie, jak w Pradze pieniądze od turystów napędzałyby lokalną gospodarkę. Sielanka!
W wersji pesymistycznej Wrocław byłby obdrapanym, zapuszczonym miastem, który utracił w zupełności cały przedwojenny urok. Nie jest to wizja nierealna, wystarczy spojrzeć na niektóre miejscowości "ziemi odzyskanych", dopiero teraz zabierających się za ratowanie pozostałych przy życiu zabytków.
Jedno jest pewne – nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem. Zburzone mury już nie powstaną spod ziemi, czasu nie da się cofnąć. Według mnie obecny Wrocław dostał od historii drugą szansę. Gdy porównam postęp, który dokonał się na przestrzeni 8 lat mojego pobytu w stolicy Dolnego Śląska – nigdy nie uwierzyłbym, że miasto może aż tak szybko ewoluować. A przy tym wciąż być tak przyjaznym i otwartym. A Wy co o tym myślicie?
sobota, 16 października 2010
Willa Guttentaga
Północno-zachodnia część Wrocławia kryje już niewiele pozostałości dawnego Breslau. Działania wojenne zmiotły tu z powierzchni ziemi całe kwartały kamienic. Dziś możemy oglądać jedynie strzępy dawnej światłości, skąpane w kanciastych cieniach wielkopłytowej architektury. Niejednokrotnie wspominałem na blogu bogatą historię placu Strzegomskiego, pora opowiedzieć o jednym z jego magicznych zakątków.
Mam tu na myśli piękną, neorenesansową Willę Guttentaga, położoną na rogu ulic Legnickiej i Bolesławieckiej. Co rusz wzdychają do niej rozmarzeni przechodnie, każdy pewnie chciałby zamieszkać w takiej namiastce pałacu, która nawet pomimo lokalizacji w sercu ruchliwej arterii nie traci nic ze swojego uroku.
Willę zbudował w 1889 r. lokalny kamieniarski mistrz, E. Schoen. Jest to najstarsza budowla w całej okolicy. Warto dodać, że w samym Wrocławiu znajduje się kilkanaście domów zaprojektowanych wedle tej samej stylistyki (popularnej w Niemczech pod koniec XIX w.). Najsłynniejszy z nich znajdziecie przy ulicy Hallera, doprawdy nie sposób go przeoczyć!. Ale wróćmy do placu Strzegomskiego. Otóż nasza tytułowa willa należała w latach międzywojennych do Alfreda Guttentaga, dworskiego jubilera. Wynajmował w niej mieszkania dwóm kupcom oraz mechanikowi. W bezpośrednim sąsiedztwie pięły się ku niebu złączone wieże kościoła św. Pawła, dookoła wybudowano reprezentacyjną dzielnicę kamienic. Zrządzenie losu sprawiło, że willa jako jedyna przetrwała wojenną zawieruchę, stając się ostatnim bastionem dawnej zabudowy...
W czasach PRL w willi mieścił się żłobek. Przemiany ustrojowe przyniosły jej zgubę, nowi właściciele zbankrutowali, pozostawiając niszczejący budynek bez żadnej opieki. Mieszkańcy długo skarżyli się na nocujących tam bezdomnych, a nawet na wybuchające pożary instalacji elektrycznych. Obawiano się, że dojdzie do rozbiórki zabytku, że jedyny punkt rozchmurzający nudną architekturę placu zgaśnie przytłoczony ludzkimi zaniedbaniami. Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy willa znalazła wreszcie nabywcę. Niedawno zakończono w niej generalny remont i otworzono stylowy hotel. I tak oto chociaż jedna z moich blogowych historii zakończyła się pełnym happy endem :-).
piątek, 24 września 2010
Pechowe dzieje kościoła św. Mikołaja
Czy bylibyście skłonni uwierzyć, że istnieją miejsca przyciągające do siebie nieszczęścia i katastrofy? Wrocław przetrwał niezliczone wojny, raz po raz przechodził pod obce panowanie. Nieomal zniknął z powierzchni ziemi, zakleszczony pomiędzy hitlerowcami, a sowiecką nawałnicą. Większość tragicznych zdarzeń znalazło swój wspólny mianownik w niewinnej wiosce na dzisiejszym Przedmieściu Mikołajskim.
Już od najdawniejszych czasów życie w pobliżu zachodnich granic Wrocławia toczyło się wokół kaplicy św. Mikołaja. Spoglądała ona swoją drewnianą bryłą na powiewające płótna tkaczy, na krążące w powietrzu sokoły, tresowane do królewskich polowań. Służyła też za azyl dla rybaków, którymi opiekował się jej patron. Sielskie łąki, okalające tutejsze wsie, za kilkaset lat miały zamienić się w wielkomiejskie centrum. Niestety postępująca urbanizacja, zamiast nieść mieszkańcom przedmieść zdobycze cywilizacji, ściągnęła na nich szereg niewyobrażalnych katastrof. Bliskość miejskich murów, a jednocześnie znajdowanie się poza ich obrębem oznaczało w praktyce oddanie mikołajskich wsi na pastwę wojennych wrogów. Pierwsze zniszczenia nadeszły w 1241 roku, kiedy to Mongołowie zamienili Śląsk w buchające płomieniami pogorzelisko. Drewniane zabudowania, w tym i kapliczka, nie oparły się żywiołowi ognia. Powstawały z gruzów aż do połowy XIII wieku. Na zgliszczach starej świątyni ufundowano wówczas wspaniały, gotycki kościół.
Nowa budowla przetrwała ponad dwieście lat. W niespokojnym okresie wojen religijnych jej katolicki charakter stał się solą w oku husytów. Podczas jednego z ich najazdów w 1428 r. kościół św. Mikołaja znów obrócił się w ruinę. Z racji, iż podlegał bezpośrednio biskupowi, jego odbudowa była zapewne kwestią prestiżu wrocławskich katolików, wypieranych z całego Śląska. Kolejne wcielenie świątyni konsekrowano kilkadziesiąt lat później, powoli stawała się ona bastionem kontrreformacji.
W 1503 r. miała miejsce ciekawa historia, powtarzana do dziś we wrocławskich legendach (odsyłam tu do książki Krzysztofa Kwaśniewskiego). Otóż pewnego pogodnego poranka nad brzegiem Odry zebrała się grupka gapiów, obserwująca inkwizytorów "pławiących" domniemaną czarownicę. Biedna kobiecina, odziana w hańbiący, czerwony płaszcz, szarpała się i krzyczała - czekała ją bowiem pewna śmierć. Przypomnę, że "pławienie" polegało na wrzuceniu skrępowanej ofiary do wody i obserwowaniu jej zachowania. Jeśli utrzymywała się na powierzchni - uznawano ją za wiedźmę i palono na stosie. Jeśli tonęła (a dodam, że szanse na jej odratowanie były niewielkie) - cofano zarzuty... Miejski kat wypłynął łódką na środek rzeki i wtoczył kobietę w wartki nurt. Jej płaszcz, zamiast skierować się na dno, rozpostarł się szeroko po wodzie. Zgromadzeni wokół ludzie wznieśli zdumione okrzyki "Nie tonie, nie tonie!". Gdy orszak mieszczan dotarł już przed kościół na Przedmieściu Mikołajskim, fale zaczęły wynosić swój ciężar ku brzegowi, pozostawiając zziębnięte, ale wciąż żywe ciało na piaszczystej mieliźnie. Sędzia uznał to za cud i oczyścił oskarżoną z zarzutów. W łzach radości kobiety nieliczni mogli dostrzec oddalającego się św. Mikołaja...
Mikołajski kościół wciąż rósł na znaczeniu. Okalający go cmentarz stał się niezwykle ważną nekropolią z uwagi na fakt, że król Prus zakazał w 1776 roku pochówku w obrębie miejskich murów. Niestety burzliwe dzieje europejskich monarchii przyniosły kolejną wojnę, tym razem z niezwyciężonymi wojskami Napoleona. Co ciekawe, siewcami zniszczeń wokół Wrocławia nie byli tym razem wrogowie. To włodarze miasta nakazali zastosowanie taktyki "spalonej ziemi", której centralnym punktem stało się wyburzenie niewygodnego z punktu widzenia obrony kościoła św. Mikołaja.
Przez wiele lat pozostałości świątyni służyły jako kaplica cmentarna. Kres temu smutnemu okresowi przyniosła decyzja o budowie nowego, neogotyckiego kościoła. W 1883 r. konsekrowano ołtarz budowli, jakiej Wrocław jeszcze nie widział. Strzelista wieża przecinała chmury, tworząc najwyższy punkt miasta. Wokół powstawały wspaniałe ulice i budynki, uznawane przez wiele lat za perłę stolicy Śląska. Raz za razem wzrastały nowe kwartały kamienic, a w nich urokliwe sklepy i restauracje. Wydawało się, że zła passa Przedmieścia Mikołajskiego jest już przeszłością...
Nic jednak nie trwa wiecznie. Kres dynamicznemu rozwojowi położyła zawierucha II wojny światowej. W 1945 roku radzieckie wojska doszczętnie zniszczyły Wrocław, w tym i kościół św. Mikołaja. Ruiny świątyni dotrwały do lat 50., kiedy to zostały wysadzone pod pretekstem groźby zawalenia. Pozostał jedynie pusty, głuchy plac. Dziś o jego dziejach przypomina już tylko krzyż, osamotniony między posępnymi bryłami z wielkiej płyty. Gdy zatrzyma Cię tam kiedyś zaduma, popatrz na ten skwerek i zobacz oczami wyobraźni strzelistą wieżę i złowieszcze, ceglane wnętrze. A gdy już napełnisz się brzmieniem gotyku zauważ masywne drzewo, rosnące za krzyżem. Skrywa ono ponoć grób zakonnicy, ostatni, zapomniany już punkt mikołajskiego cmentarza...
niedziela, 12 września 2010
Solidarny tajemniczy Wrocław
Pomiędzy kolejnymi postami chciałbym gorąco zachęcić Was do obejrzenia wystawy Solidarny Wrocław, znajdującej się na placu Społecznym, niedaleko Poczty Głównej. Zachęcić głównie dlatego, że dzisiejsza Solidarność to już marne, skłócone strzępy dawnego związku zawodowego, i naprawdę warto popatrzeć na jej działalność w czasach, gdy jeszcze wszyscy trzymali się razem w jednej, słusznej sprawie. Wystawa (o dziwo) nie jest pomnikiem wystawionym żadnej partii politycznej. Wstęp kosztuje zaledwie 5 zł (z ulgą 2,5 zł), a wrażenia pozostają niezatarte. Dość wspomnieć, że trasa zwiedzania zaczyna się od filmu 3D...
PS. I uważajcie na stylową bufetową z lat 80. sprzedającą bilety! Nie guzdrać się, szykować drobne i kłaść pieniądze na ladzie!
Więcej informacji: solidarnywroclaw.pl
niedziela, 15 sierpnia 2010
Kozanowskie rzeźby
Owa subtelność to niepozorna rzeźba przy ulicy Kozanowskiej. Już od pierwszego spojrzenia budzi w przechodniach niepokój. Logika podpowiada, że to matka trzymająca swoje niemowlę. Ja mam jednak zupełnie inne skojarzenie. Zastanawiam się wręcz, czy moja interpretacja wynika z jakiegoś szalonego zbiegu okoliczności, czy też z celowych zabiegów autora.
Od niepamiętnych czasów wiejskie wierzenia ludowe, przekazywane z pokolenia na pokolenie, trwały w umysłach ludzkich, nietknięte nawet przez ekspansywne chrześcijaństwo. Gdy nadchodził czas żniw, całe rodziny wyruszały na pola zbierać owoce swojej pracy. Jak co roku dokuczał im letni skwar, falujące powietrze wdzierało się do nozdrzy, ścięte zboże zaś upadało dostojnie na usłaną ostrymi cieniami ziemię. W południe, kiedy temperatura sięgała już zenitu, nad rozgrzanymi polami pojawiały się piaskowe wiry. Rolnicy zobaczywszy je uciekali w popłochu w zacienione miejsce, aby przeczekać największy upał. Wiedzieli doskonale, że wir może być zwiastunem groźnego demona – południcy. Demon ów przybierał w słowiańskich kulturach najróżniejsze formy. Polskie podania mówią o młodej kobiecie ubranej na biało, Czesi wyobrażali ją sobie jako starą, okropną wiedźmę. Pojawiała się około godziny dwunastej, srogo karząc za pracę lub zabawę w pełnym słońcu. Dorosłych dusiła, łamała im kości i ucinała głowy. Dzieci pożerała lub porywała, porzucając z dala od pola. Według niektórych wierzeń lubiła zadawać zagadki, mszcząc się złośliwie na ludziach nie znających odpowiedzi. Czasami karą było tylko iskanie jej zwichrzonych włosów, a czasami wymyślna śmierć...
Powracając do Kozanowa – szczerze zdziwił mnie fakt, że rzeźba stoi na skraju placu zabaw. Południce atakowały dzieci właśnie na miedzach lub granicach pól, do dziś zresztą panuje przesąd, że nie wolno tam stawiać wózków i kołysek. W dodatku twarz kobiety z rzeźby jest – delikatnie mówiąc – mało przyjazna. Być może przedstawia dawnego demona? Być może ta postać wcale nie trzyma swojego dziecka? Słowiański wydźwięk pozostałych drewnianych pomników w okolicy zdaje się potwierdzać, że w całych tych rozmyślaniach może być ziarnko prawdy.
Tak na marginesie – wiele posiadanych przez nas informacji o południcach zgromadził czeski pisarz i etnograf – Karel Jaromír Erben. W 1853 roku wydał zbiór ballad "Kytice z pověstí národních". Niestety nie udało mi się znaleźć polskiego przekładu, możecie jednak obejrzeć fragment ekranizacji (chyba nie doczekamy czasów, kiedy nasze lektury zaczną być przenoszone na ekran z takim rozmachem i fantazją...).
wtorek, 10 sierpnia 2010
Historia pewnej baszty
„(...) Późnym popołudniem, 21 czerwca 1749 roku niebo nad Breslau spowiły gęste, czarne chmury. Wzmagający się wiatr zaniepokoił nieco Klausa Nürbergera, nerwowo toczącego beczki prochu do baszty na Wal Strasse. W prochowni znajdowało się już około pięciuset cetnarów materiałów wybuchowych, wysoka wieża pozwalała bowiem na gromadzenie ogromnych zapasów. Wkrótce skondensowana w chmurach woda przeszyła duszne powietrze, okraszając miasto obfitym deszczem. Niemal równocześnie pojawiły się błyskawice, uderzające jedna za drugą w podmiejskie rubieże. Nürberger zakończył pracę i odwrócił się na pięcie w stronę Graupen Strasse. Wtem otoczyła go feeria szeptów, wyjątkowo teatralnych i trącących złowieszczością. Tajemnicze głosy tańczyły wokół przerażonego Niemca, który zaczął zastanawiać się pospiesznie, czy to jego słaba głowa powoduje urojenia, czy też rzeczywiście atakują go nieczyste siły. Mimowolnie uczynił znak krzyża i przyspieszył kroku. Ułamek sekundy później piorun dosięgnął baszty, powodując zapłon prochu. Nieszczęsny pracownik został pierwszą ofiarą eksplozji, jakiej nie widział dotąd cały Śląsk. Ogromny, ogłuszający huk zburzył spokój sobotniego wieczoru, zapełniając cynobry miejskich żył ogniem i setkami uciekinierów. Fala uderzeniowa potraktowała pobliskie zabudowania niczym domki z kart, równając je z ziemią. Płomienie nieustannie wdzierały się do domostw, pogruchotane ściany padały na ziemię, przerywając chwilami nieznośne płacze i lamenty. W błotnistym korycie Czarnej Oławy zatonęły resztki dawnej świetności, w fosie zaś osiadły wyrwane z posad mury obronne (...)
"Miejski Szept", Grzegorz Pietrzak, 2009
To się zdarzyło naprawdę. Tego feralnego, czerwcowego dnia dogasał powoli cotygodniowy jarmark. Gwar ściśniętego niewiarygodnie tłumu zaczął ustępować ciszy. Zapach warzyw i kolorowych płócien słabł, przechodząc w niezbyt przyjemną woń miejskiej fosy. Żydowscy kupcy celebrowali wraz z zaprzyjaźnionymi handlarzami koniec pracy. Z ulgą przyjęli orzeźwiający deszcz, posyłający swe ciężkie krople w chlupot kałuż. Ich radość w jednej chwili przerwał gwałtowny wybuch. To piorun trafił w basztę prochową przy dzisiejszej ulicy Włodkowica 14. 28 ton prochu uniosło 16–metrową wieżę do góry, a następnie eksplodowało z niewyobrażalnym hukiem, posyłając śmiercionośne odłamki niemal na całe Stare Miasto. Zakurzone powietrze raz za razem przeszywały szczątki okolicznych domów. Zabudowa najbliższych ulic została praktycznie zrównana z ziemią. Bilans strat to ponad 100 zabitych i kilkakrotnie więcej rannych. Trudno wręcz zobrazować sobie ogrom tej tragedii. Cały ten płacz i wołanie o pomoc, ten zapach prochu zmieszany z wonią krwi. Gryzący w oczy dym pożogi, buchające w twarz ciepło ognia. Duża część Wrocławia zamieniła się w okamgnieniu w zupełną ruinę.
Warto nadmienić, że ucierpiał dorobek wszystkich trzech dominujących na Dolnym Śląsku kultur. Zginęło wielu Żydów, w tym znany i ceniony Filip Hirszl. Dzień katastrofy stanowił smutną, acz przełomową datę dla żydowskiej społeczności. Był swoistym impulsem do powstania pięknej dzielnicy synagog, która zachowała się w dużej mierze do dziś. Powodów do zadowolenia nie mieli również kalwiniści. Ich nowy, będący na ukończeniu kościół Dworski legł w gruzach. Poruszeni do granic europejscy ewangelicy ufundowali nową, okazałą świątynię, wzniesioną zaledwie w rok. Wybuch uszkodził liczne zabudowania należące do katolików. Klasztor przy ul. św. Antoniego – duma franciszkanów, sfinansowana z odszkodowań od religijnych oponentów – stracił większość wyposażenia. Zrujnowane zostały ławki, organy, okna i urządzone z przepychem ołtarze. Kilku mnichów przygniecionych przez pękające sklepienia zakończyło tej nocy życie.
Stojąc kiedyś w ciasnym korytarzu ulicy Włodkowica, pomyślcie o dawnych mieszkańcach, których zmiótł z powierzchni żywioł eksplozji. Poczujcie przez chwilę smak zawieszonego nad ziemią kurzu, popatrzcie na krwawą łunę, którą z przerażeniem opisywano w pieśniach przez dziesiątki lat. To właśnie tu tworzyła się mroczna historia. Niedawno odkopano pozostałości baszty prochowej, jej fundamenty wciąż tkwiły w posadach dawnej Wal Strasse. Wokół wyrosły nowe, wspaniałe zabudowania, trudno dziś powiedzieć, które z okolicznych murów pamiętają tragiczną noc 1749 roku. Na pewno niewzruszony pozostał kościół św. Doroty, który jakimś cudem zawsze wychodził zwycięsko ze starć z wojennym arsenałem. Wystarczy dotknąć jego zimnych, ceglanych ścian, zamknąć oczy i pozwolić odpłynąć wyobraźni do dawnego Breslau...
piątek, 6 sierpnia 2010
Oto Wrocław
Zwykli turyści często nie pojmują drzemiącej we Wrocławiu niezwykłości. Gdy przyjechawszy tu - oglądasz rozświetloną fontannę, robisz zdjęcia Panoramie, wchodzisz na strzelistą wieżę katedry, tak naprawdę ocierasz się tylko o magię. Ja w którymś momencie to zrozumiałem – że miasto to nie budynki, ulice i ludzie. Miasto to też pewna metafizyka, coś uśpionego w starych murach, napawającego niezgłębioną inspiracją. Miasto w którym każdy przypadkowy szept, każdy zauważony kolor, każdy choćby najmniej krzykliwy detal potrafi przyprawić cię o drżenie.
Weźmy na przykład taki plac Strzegomski - miejsce, jakich wiele. Na pierwszy rzut oka jest to niezbyt urokliwa wysepka pomiędzy wielkimi ulicami. Każdy widzi tam wydeptaną trawę, dziwaczną bryłę przychodni, ociężały bunkier... Nie wzbudza to nawet nici ciekawości. Ale wystarczy usłyszeć, że tam kiedyś znajdował się tajemniczy cmentarz ofiar zarazy, że na miejscu cmentarza wybudowano kościół sięgający nadwrocławskich chmur, że zawierucha wojny obróciła ów kościół w niwecz. Wówczas wydeptana trawa staje się zielonym kobiercem, ordynarnie wyglądające drzewa zamieniają się w pękający od tajemnic las, resztki kościelnych murów wyrastające gdzieniegdzie spod ziemi mieszają w twojej wyobraźni jak patyk w mrowisku. Nagle stoisz pośrodku ogromnej świątyni, przygrywają ci złowieszcze organy, stare ławki skrzypią, gdy głowy odwracają się w Twoją stronę, patrząc nieobecnym wzrokiem na świat, którego już nie znają. Wielka przestrzeń napełnia cię zachwytem, ale zaraz znika. Znów znajdujesz się w ciemności pośród drzew, tak starych, że wręcz czuć ich ciężki oddech. Ale nie boisz się, wszystko dokoła ciebie jest fascynujące, pasja wypełnia powietrze zanosząc twoje myśli do zupełnie innych krain. A gdy już idziesz do domu, wciąż oglądasz się za miejscem, które aż tak rozbudziło twoje zmysły, które zanurzyło cię w niepowtarzalnej feerii marzeń. To jest właśnie Wrocław.