Czy bylibyście skłonni uwierzyć, że istnieją miejsca przyciągające do siebie nieszczęścia i katastrofy? Wrocław przetrwał niezliczone wojny, raz po raz przechodził pod obce panowanie. Nieomal zniknął z powierzchni ziemi, zakleszczony pomiędzy hitlerowcami, a sowiecką nawałnicą. Większość tragicznych zdarzeń znalazło swój wspólny mianownik w niewinnej wiosce na dzisiejszym Przedmieściu Mikołajskim.
Już od najdawniejszych czasów życie w pobliżu zachodnich granic Wrocławia toczyło się wokół kaplicy św. Mikołaja. Spoglądała ona swoją drewnianą bryłą na powiewające płótna tkaczy, na krążące w powietrzu sokoły, tresowane do królewskich polowań. Służyła też za azyl dla rybaków, którymi opiekował się jej patron. Sielskie łąki, okalające tutejsze wsie, za kilkaset lat miały zamienić się w wielkomiejskie centrum. Niestety postępująca urbanizacja, zamiast nieść mieszkańcom przedmieść zdobycze cywilizacji, ściągnęła na nich szereg niewyobrażalnych katastrof. Bliskość miejskich murów, a jednocześnie znajdowanie się poza ich obrębem oznaczało w praktyce oddanie mikołajskich wsi na pastwę wojennych wrogów. Pierwsze zniszczenia nadeszły w 1241 roku, kiedy to Mongołowie zamienili Śląsk w buchające płomieniami pogorzelisko. Drewniane zabudowania, w tym i kapliczka, nie oparły się żywiołowi ognia. Powstawały z gruzów aż do połowy XIII wieku. Na zgliszczach starej świątyni ufundowano wówczas wspaniały, gotycki kościół.
Nowa budowla przetrwała ponad dwieście lat. W niespokojnym okresie wojen religijnych jej katolicki charakter stał się solą w oku husytów. Podczas jednego z ich najazdów w 1428 r. kościół św. Mikołaja znów obrócił się w ruinę. Z racji, iż podlegał bezpośrednio biskupowi, jego odbudowa była zapewne kwestią prestiżu wrocławskich katolików, wypieranych z całego Śląska. Kolejne wcielenie świątyni konsekrowano kilkadziesiąt lat później, powoli stawała się ona bastionem kontrreformacji.
W 1503 r. miała miejsce ciekawa historia, powtarzana do dziś we wrocławskich legendach (odsyłam tu do książki Krzysztofa Kwaśniewskiego). Otóż pewnego pogodnego poranka nad brzegiem Odry zebrała się grupka gapiów, obserwująca inkwizytorów "pławiących" domniemaną czarownicę. Biedna kobiecina, odziana w hańbiący, czerwony płaszcz, szarpała się i krzyczała - czekała ją bowiem pewna śmierć. Przypomnę, że "pławienie" polegało na wrzuceniu skrępowanej ofiary do wody i obserwowaniu jej zachowania. Jeśli utrzymywała się na powierzchni - uznawano ją za wiedźmę i palono na stosie. Jeśli tonęła (a dodam, że szanse na jej odratowanie były niewielkie) - cofano zarzuty... Miejski kat wypłynął łódką na środek rzeki i wtoczył kobietę w wartki nurt. Jej płaszcz, zamiast skierować się na dno, rozpostarł się szeroko po wodzie. Zgromadzeni wokół ludzie wznieśli zdumione okrzyki "Nie tonie, nie tonie!". Gdy orszak mieszczan dotarł już przed kościół na Przedmieściu Mikołajskim, fale zaczęły wynosić swój ciężar ku brzegowi, pozostawiając zziębnięte, ale wciąż żywe ciało na piaszczystej mieliźnie. Sędzia uznał to za cud i oczyścił oskarżoną z zarzutów. W łzach radości kobiety nieliczni mogli dostrzec oddalającego się św. Mikołaja...
Mikołajski kościół wciąż rósł na znaczeniu. Okalający go cmentarz stał się niezwykle ważną nekropolią z uwagi na fakt, że król Prus zakazał w 1776 roku pochówku w obrębie miejskich murów. Niestety burzliwe dzieje europejskich monarchii przyniosły kolejną wojnę, tym razem z niezwyciężonymi wojskami Napoleona. Co ciekawe, siewcami zniszczeń wokół Wrocławia nie byli tym razem wrogowie. To włodarze miasta nakazali zastosowanie taktyki "spalonej ziemi", której centralnym punktem stało się wyburzenie niewygodnego z punktu widzenia obrony kościoła św. Mikołaja.
Przez wiele lat pozostałości świątyni służyły jako kaplica cmentarna. Kres temu smutnemu okresowi przyniosła decyzja o budowie nowego, neogotyckiego kościoła. W 1883 r. konsekrowano ołtarz budowli, jakiej Wrocław jeszcze nie widział. Strzelista wieża przecinała chmury, tworząc najwyższy punkt miasta. Wokół powstawały wspaniałe ulice i budynki, uznawane przez wiele lat za perłę stolicy Śląska. Raz za razem wzrastały nowe kwartały kamienic, a w nich urokliwe sklepy i restauracje. Wydawało się, że zła passa Przedmieścia Mikołajskiego jest już przeszłością...
Nic jednak nie trwa wiecznie. Kres dynamicznemu rozwojowi położyła zawierucha II wojny światowej. W 1945 roku radzieckie wojska doszczętnie zniszczyły Wrocław, w tym i kościół św. Mikołaja. Ruiny świątyni dotrwały do lat 50., kiedy to zostały wysadzone pod pretekstem groźby zawalenia. Pozostał jedynie pusty, głuchy plac. Dziś o jego dziejach przypomina już tylko krzyż, osamotniony między posępnymi bryłami z wielkiej płyty. Gdy zatrzyma Cię tam kiedyś zaduma, popatrz na ten skwerek i zobacz oczami wyobraźni strzelistą wieżę i złowieszcze, ceglane wnętrze. A gdy już napełnisz się brzmieniem gotyku zauważ masywne drzewo, rosnące za krzyżem. Skrywa ono ponoć grób zakonnicy, ostatni, zapomniany już punkt mikołajskiego cmentarza...