niedziela, 15 sierpnia 2010

Kozanowskie rzeźby

Wrocławski Kozanów znany jest w całej Polsce przede wszystkim ze względu na katastrofalne w skutkach powodzie. Ja jednak chciałbym pozostawić na chwilę na boku wszelakie klęski i opowiedzieć o czymś naprawdę wyjątkowym. O subtelności, która niszczeje skąpana w osiedlowej zieleni.

Owa subtelność to niepozorna rzeźba przy ulicy Kozanowskiej. Już od pierwszego spojrzenia budzi w przechodniach niepokój. Logika podpowiada, że to matka trzymająca swoje niemowlę. Ja mam jednak zupełnie inne skojarzenie. Zastanawiam się wręcz, czy moja interpretacja wynika z jakiegoś szalonego zbiegu okoliczności, czy też z celowych zabiegów autora.
Od niepamiętnych czasów wiejskie wierzenia ludowe, przekazywane z pokolenia na pokolenie, trwały w umysłach ludzkich, nietknięte nawet przez ekspansywne chrześcijaństwo. Gdy nadchodził czas żniw, całe rodziny wyruszały na pola zbierać owoce swojej pracy. Jak co roku dokuczał im letni skwar, falujące powietrze wdzierało się do nozdrzy, ścięte zboże zaś upadało dostojnie na usłaną ostrymi cieniami ziemię. W południe, kiedy temperatura sięgała już zenitu, nad rozgrzanymi polami pojawiały się piaskowe wiry. Rolnicy zobaczywszy je uciekali w popłochu w zacienione miejsce, aby przeczekać największy upał. Wiedzieli doskonale, że wir może być zwiastunem groźnego demona – południcy. Demon ów przybierał w słowiańskich kulturach najróżniejsze formy. Polskie podania mówią o młodej kobiecie ubranej na biało, Czesi wyobrażali ją sobie jako starą, okropną wiedźmę. Pojawiała się około godziny dwunastej, srogo karząc za pracę lub zabawę w pełnym słońcu. Dorosłych dusiła, łamała im kości i ucinała głowy. Dzieci pożerała lub porywała, porzucając z dala od pola. Według niektórych wierzeń lubiła zadawać zagadki, mszcząc się złośliwie na ludziach nie znających odpowiedzi. Czasami karą było tylko iskanie jej zwichrzonych włosów, a czasami wymyślna śmierć...
Powracając do Kozanowa – szczerze zdziwił mnie fakt, że rzeźba stoi na skraju placu zabaw. Południce atakowały dzieci właśnie na miedzach lub granicach pól, do dziś zresztą panuje przesąd, że nie wolno tam stawiać wózków i kołysek. W dodatku twarz kobiety z rzeźby jest – delikatnie mówiąc – mało przyjazna. Być może przedstawia dawnego demona? Być może ta postać wcale nie trzyma swojego dziecka? Słowiański wydźwięk pozostałych drewnianych pomników w okolicy zdaje się potwierdzać, że w całych tych rozmyślaniach może być ziarnko prawdy.
Tak na marginesie – wiele posiadanych przez nas informacji o południcach zgromadził czeski pisarz i etnograf – Karel Jaromír Erben. W 1853 roku wydał zbiór ballad "Kytice z pověstí národních". Niestety nie udało mi się znaleźć polskiego przekładu, możecie jednak obejrzeć fragment ekranizacji (chyba nie doczekamy czasów, kiedy nasze lektury zaczną być przenoszone na ekran z takim rozmachem i fantazją...).


Rzeźba stoi na trawniku, schowana za krzewami przy ulicy Kozanowskiej. Nieopodal znajduje się pętla autobusowa "Kozanów". Wystarczy przejść przez przejście dla pieszych w stronę rzędu biało-różowo-niebieskich wieżowców. Na Hydralu znalazłem więcej zdjęć kozanowskich rzeźb, jednak na razie nie miałem czasu na ich szerzej zakrojone poszukiwania.

wtorek, 10 sierpnia 2010

Historia pewnej baszty

„(...) Późnym popołudniem, 21 czerwca 1749 roku niebo nad Breslau spowiły gęste, czarne chmury. Wzmagający się wiatr zaniepokoił nieco Klausa Nürbergera, nerwowo toczącego beczki prochu do baszty na Wal Strasse. W prochowni znajdowało się już około pięciuset cetnarów mate­riałów wybuchowych, wysoka wieża pozwalała bowiem na gromadzenie ogromnych zapasów. Wkrótce skondensowana w chmurach woda przeszyła duszne powietrze, okraszając miasto obfitym deszczem. Niemal równocześnie pojawiły się błyskawice, uderzające jedna za drugą w podmiejskie rubieże. Nürberger zakończył pracę i odwrócił się na pięcie w stronę Graupen Strasse. Wtem oto­czyła go feeria szeptów, wyjątkowo teatralnych i trącących złowieszczością. Tajemnicze głosy tań­czyły wokół przerażonego Niemca, który zaczął zastanawiać się pospiesznie, czy to jego słaba gło­wa powoduje urojenia, czy też rzeczywiście atakują go nieczyste siły. Mimowolnie uczynił znak krzyża i przyspieszył kroku. Ułamek sekundy później piorun dosięgnął baszty, powodując zapłon prochu. Nieszczęsny pracownik został pierwszą ofiarą eksplozji, jakiej nie widział dotąd cały Śląsk. Ogromny, ogłuszający huk zburzył spokój sobotniego wieczoru, zapełniając cynobry miejskich żył ogniem i setkami uciekinierów. Fala uderzeniowa potraktowała pobliskie zabudowania niczym domki z kart, równając je z ziemią. Płomienie nieustannie wdzierały się do domostw, pogruchotane ściany padały na ziemię, przerywając chwilami nieznośne płacze i lamenty. W błotnistym korycie Czarnej Oławy zatonęły resztki dawnej świetności, w fosie zaś osiadły wyrwane z posad mury obronne (...)

"Miejski Szept", Grzegorz Pietrzak, 2009

To się zdarzyło naprawdę. Tego feralnego, czerwcowego dnia dogasał powoli cotygodniowy jarmark. Gwar ściśniętego niewiarygodnie tłumu zaczął ustępować ciszy. Zapach warzyw i kolorowych płócien słabł, przechodząc w niezbyt przyjemną woń miejskiej fosy. Żydowscy kupcy celebrowali wraz z zaprzyjaźnionymi handlarzami koniec pracy. Z ulgą przyjęli orzeźwiający deszcz, posyłający swe ciężkie krople w chlupot kałuż. Ich radość w jednej chwili przerwał gwałtowny wybuch. To piorun trafił w basztę prochową przy dzisiejszej ulicy Włodkowica 14. 28 ton prochu uniosło 16–metrową wieżę do góry, a następnie eksplodowało z niewyobrażalnym hukiem, posyłając śmiercionośne odłamki niemal na całe Stare Miasto. Zakurzone powietrze raz za razem przeszywały szczątki okolicznych domów. Zabudowa najbliższych ulic została praktycznie zrównana z ziemią. Bilans strat to ponad 100 zabitych i kilkakrotnie więcej rannych. Trudno wręcz zobrazować sobie ogrom tej tragedii. Cały ten płacz i wołanie o pomoc, ten zapach prochu zmieszany z wonią krwi. Gryzący w oczy dym pożogi, buchające w twarz ciepło ognia. Duża część Wrocławia zamieniła się w okamgnieniu w zupełną ruinę.

Warto nadmienić, że ucierpiał dorobek wszystkich trzech dominujących na Dolnym Śląsku kultur. Zginęło wielu Żydów, w tym znany i ceniony Filip Hirszl. Dzień katastrofy stanowił smutną, acz przełomową datę dla żydowskiej społeczności. Był swoistym impulsem do powstania pięknej dzielnicy synagog, która zachowała się w dużej mierze do dziś. Powodów do zadowolenia nie mieli również kalwiniści. Ich nowy, będący na ukończeniu kościół Dworski legł w gruzach. Poruszeni do granic europejscy ewangelicy ufundowali nową, okazałą świątynię, wzniesioną zaledwie w rok. Wybuch uszkodził liczne zabudowania należące do katolików. Klasztor przy ul. św. Antoniego – duma franciszkanów, sfinansowana z odszkodowań od religijnych oponentów – stracił większość wyposażenia. Zrujnowane zostały ławki, organy, okna i urządzone z przepychem ołtarze. Kilku mnichów przygniecionych przez pękające sklepienia zakończyło tej nocy życie.

Stojąc kiedyś w ciasnym korytarzu ulicy Włodkowica, pomyślcie o dawnych mieszkańcach, których zmiótł z powierzchni żywioł eksplozji. Poczujcie przez chwilę smak zawieszonego nad ziemią kurzu, popatrzcie na krwawą łunę, którą z przerażeniem opisywano w pieśniach przez dziesiątki lat. To właśnie tu tworzyła się mroczna historia. Niedawno odkopano pozostałości baszty prochowej, jej fundamenty wciąż tkwiły w posadach dawnej Wal Strasse. Wokół wyrosły nowe, wspaniałe zabudowania, trudno dziś powiedzieć, które z okolicznych murów pamiętają tragiczną noc 1749 roku. Na pewno niewzruszony pozostał kościół św. Doroty, który jakimś cudem zawsze wychodził zwycięsko ze starć z wojennym arsenałem. Wystarczy dotknąć jego zimnych, ceglanych ścian, zamknąć oczy i pozwolić odpłynąć wyobraźni do dawnego Breslau...

Baszta prochowa stała pod dzisiejszym adresem Włodkowica 14. Polecam wybrać się tam od strony placu Jana Pawła II – przy okazji można obejrzeć zabytki, w tym dawny pałac i odnowioną niedawno synagogę. Lokalizacja baszty nie była przypadkowa – zauważcie "zakręt" fosy miejskiej. Opływała ona niegdyś Psi Bastion, jedno z najważniejszych i najnowocześniejszych stanowisk obronnych w mieście. Mieściło ono nawet system kazamat, czyli pomieszczeń, z których prowadzono w stronę wroga ogień artyleryjski. Obwarowania rozebrano na polecenie Napoleona, w ich miejsce powstał deptak. Tak przy okazji – naprzeciwko Włodkowica 14 znajduje się czekoladziarnia, możecie więc osłodzić sobie w niej mroczne myśli o wybuchu.

piątek, 6 sierpnia 2010

Oto Wrocław

Zwykli turyści często nie pojmują drzemiącej we Wrocławiu niezwykłości. Gdy przyjechawszy tu - oglądasz rozświetloną fontannę, robisz zdjęcia Panoramie, wchodzisz na strzelistą wieżę katedry, tak naprawdę ocierasz się tylko o magię. Ja w którymś momencie to zrozumiałem – że miasto to nie budynki, ulice i ludzie. Miasto to też pewna metafizyka, coś uśpionego w starych murach, napawającego niezgłębioną inspiracją. Miasto w którym każdy przypadkowy szept, każdy zauważony kolor, każdy choćby najmniej krzykliwy detal potrafi przyprawić cię o drżenie.

Weźmy na przykład taki plac Strzegomski - miejsce, jakich wiele. Na pierwszy rzut oka jest to niezbyt urokliwa wysepka pomiędzy wielkimi ulicami. Każdy widzi tam wydeptaną trawę, dziwaczną bryłę przychodni, ociężały bunkier... Nie wzbudza to nawet nici ciekawości. Ale wystarczy usłyszeć, że tam kiedyś znajdował się tajemniczy cmentarz ofiar zarazy, że na miejscu cmentarza wybudowano kościół sięgający nadwrocławskich chmur, że zawierucha wojny obróciła ów kościół w niwecz. Wówczas wydeptana trawa staje się zielonym kobiercem, ordynarnie wyglądające drzewa zamieniają się w pękający od tajemnic las, resztki kościelnych murów wyrastające gdzieniegdzie spod ziemi mieszają w twojej wyobraźni jak patyk w mrowisku. Nagle stoisz pośrodku ogromnej świątyni, przygrywają ci złowieszcze organy, stare ławki skrzypią, gdy głowy odwracają się w Twoją stronę, patrząc nieobecnym wzrokiem na świat, którego już nie znają. Wielka przestrzeń napełnia cię zachwytem, ale zaraz znika. Znów znajdujesz się w ciemności pośród drzew, tak starych, że wręcz czuć ich ciężki oddech. Ale nie boisz się, wszystko dokoła ciebie jest fascynujące, pasja wypełnia powietrze zanosząc twoje myśli do zupełnie innych krain. A gdy już idziesz do domu, wciąż oglądasz się za miejscem, które aż tak rozbudziło twoje zmysły, które zanurzyło cię w niepowtarzalnej feerii marzeń. To jest właśnie Wrocław.